[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie walczy-ła, nie krzyczała.Nawet nie błagała o litość.Oddychałatylko coraz szybciej i coraz głośniej, jakby zdawała sobiesprawę, \e ka\dy oddech mo\e być ostatnim.Nie broniła się te\ wcześniej, choć przecie\ mogła.Rysy zabójcy drgnęły nagle, zmiękły.Tak bywa często.Nie bronią się, choć mogą.Nie próbują.Tylko czekają,jakby w poddaniu się dostrzegali ostatnią cienką nić na-dziei.Komu wyje pies 145Zaciśnięte na rękojeści sejmitara palce pobielały.Klinga nawet nie zgrzytnęła, tak powolny był ruch.Nadpochwą pokazał się cal jasnej stali.Mę\czyzna wpił wzrok w twarz le\ącej.Tak znaną,tak bliską.Teraz martwą i nieruchomą jak maska, za-stygłą w przeczuciu bliskiego końca.Na wargi, spuch-nięte i rozbite.Wydawało się, \e jego ręka \yje własnym \yciem,wbrew woli właściciela.Ostrze wyłoniło się na kolejnycal, potem następny.Zacisnął usta.Zdawało się, \e jegoblada ju\ twarz stała się zupełnie bezkrwista, niczym umarmurowej rzezby.Na skroniach nabrzmiały nie-bieskawe \yły.Cicho zgrzytnęła klinga wpychana prze-mocą z powrotem do pochwy.Oczy skrępowanej ofiaryzaszkliły łzy szalonej nadziei.Wstrzymała oddech, niechwytała ju\ konwulsyjnie powietrza.I wtedy przez oblicze zabójcy przebiegł nagły skurcz.Po jego czaszką rozbrzmiało wycie bestii.A\ skulił sięraptownie i w tej samej chwili zasyczał dobywany sejmi-tar.Ręka nie dała się ju\ powstrzymać.Zdawało mu się, \e widzi psa, jak wyje długo, wznosiostry, wilczy pysk ku pochmurnemu niebu.Wychudzoneboki pokryte skołtunioną sierścią zapadają się, po czymstercząca klatka \eber znów wznosi, a przejmujący od-głos milknie, by za chwilę ponownie rozbrzmieć pełnąmocą.Nie widział ju\ niczego poza swą wizją.Komnaty obielonych ścianach, szerokiego ło\a, upiornej widownipod ścianą.Tylko psa.Jego skowyt, natarczywy i przeni-kliwy, wypełniał cały umysł.Przyzywał i nakazywał.146 Tomasz PacyńskiWargi bladolicego ściągnęły się jeszcze bardziej, zgardła do wtóru dobył się głuchy charkot.Mę\czyznaspieszył na wezwanie bestii.Stawał się nią.Szerokie, zadane na oślep cięcie trafiło bezbłędnie,samym piórem klingi.Wachlarzyk małych karminowychkropelek splamił odsunięte na boki zasłony zwisające zbaldachimu wielkiego ło\a.Cię\kie, niegdyś jasne,błyszczące złotem haftów, teraz pociemniałe od dymu zwielkiego komina i kopcia woskowych świec.Pani nigdynie pozwalała świecić w sypialnej łuczywem, właśnie zewzględu na kotary.Kosztowały majątek, nikt inny niemiał takich, mo\e sam król albo któryś z biskupów.Teraztroska i ostro\ność nie na wiele się zdały.Krew bryznęła na tkaninę, o\ywiła wypełzłe haftyświe\ą czerwienią.Rzemienie napięły się do granic mo\-liwości, zdawało się, \e popękają, zawibrowały jak na-pięte cięciwy.Ale wytrzymały, kiedy bose pięty bębniłychwilę w miękką skórę.Coraz słabiej, w miarę jak gasłupiorny skrzek, który miał być wołaniem o litość, i milkłpoświst powietrza w przeciętej tchawicy.Wycie te\ zamarło, urwane na najwy\szej nucie.Ci-sza uderzyła nagle, a\ ogłuszająca.Dzwoniła w uszach,które zabójca przed chwilą jeszcze chciał zakryć dłońmi.Zdawała się spływać gęstą mgłą w głąb czaszki, miękkotłumić kołaczące się wspomnienie psiego zawodzenia.Cisza.Pies opuścił pysk ociekający śliną, zwisającąsrebrnymi nitkami spomiędzy po\ółkłych kłów.Dyszałcię\ko, a jego czerwony język drgał w takt oddechu ni-czym skrawek mięsa.Komu wyje pies 147Mę\czyzna przecierał ostrze krzywego sejmitara lnia-ną szmatką - krew nie powinna zasychać w pochwie,pokrywać rdzawymi w\erami wykutej w Damaszku klin-gi.Skupił się na tej czynności, odurzony jeszcze nagłymmilczeniem, zdającym się napierać zewsząd.I zamarłnagle w pół ruchu, kiedy przez mgłę, w której błądziłymyśli, przedarł się cichy skowyt.W gardzieli bestii narastało bulgotliwe warczenie.Niezaspokoiła jeszcze głodu.Damasceńskie ostrze spadło zbrzękiem na kamienną posadzkę.Do zabójcy dotarło, \ezabrakło perfekcji.Nie zauwa\ył, kiedy czoło panicza skłoniło się kupiersi.Widać było tylko jasną, zlepioną krwią i mózgiemczuprynę.Dwoma krokami dopadł do ściany, chwycił ciałochłopaka za ramię.Potrząsnął, a\ głowa zakołysała siębezwładnie.Teraz to na nic, refleksja przedarła się przezodrętwiały umysł, za pózno.Zapiekły oczy, łzy wściekło-ści spłynęły po policzkach, rozprysnęły się na kamie-niach, znacząc je ciemnymi plamami.Wszystko na nic.Szarpnął za włosy sztywne od krwi.Popatrzył w sze-roko otwarte oczy.Nie wyra\ały nic, ani strachu, anizdziwienia.Były puste, jakby spoglądał w przygasły błę-kit wczesnojesiennego nieba.Szkliły się spokojemśmierci.Za pózno, pojął zabójca.On ju\ nie dostąpi oświece-nia.A bestia nie odejdzie, nadal szarpana łaknieniem.Dostała zbyt mało, zaledwie marny ochłap, niczym dlakundla na gościńcu.Dla demona śmierć jest niczym.Wyznawcy wszystkim, nawet martwi.148 Tomasz PacyńskiZwłaszcza martwi, bo tylko tacy staną się chciwymiwyznawcami.Zaśmiał się zgrzytliwie.Te\ jestem tru-pem, przypomniał sobie.Umarłem ju\ dawno, niewielepozostało z tego, kim byłem kiedyś.Ale wcią\ mogęzabijać.Poczuł szaloną chęć, by obudzić chłopaka, wyrwać zesnu śnionego z otwartymi oczyma.Spróbować jeszczeraz, choć jakaś racjonalna jeszcze część umysłu, resztkiczłowieczeństwa krzyczały głośno, \e to niemo\liwe.Bez trudu stłumił ten krzyk, zepchnął go na dno świa-domości.Ale nie zrobił nic.Wpatrywał się tylko długąchwilę w twarz, na której śmierć poło\yła się cieniem iwyostrzyła rysy, dodając wieku i powagi.To nie było ju\oblicze niedorostka, straciło chłopięcą miękkość i nie-winność.Nale\ało do młodzieńca, który nigdy nie staniesię mę\czyzną.Ale było obce.Nie budziło wspomnień ani uczuć.Prócz złości.Rozwarł palce wczepione we włosy i pchnął mocnootwartą dłonią, a\ czaszka uderzyła z głuchym trzaskiemo ścianę.Wstał, słysząc w uszach narastający skowyt,coraz bardziej natarczywy.Bestia jęczała z \alu i niedo-sytu.Wzdrygnął się, kiedy w jej głosie doszukał sięgrozby.Z trudem powstrzymał odruch, by zatkać uszy.Zda-wał sobie sprawę, \e to nic nie pomo\e.Jest tylko jedensposób, by demon zamilkł.Dokądkolwiek by ruszył, bestia pobie\y za nim.Bę-dzie szła krok w krok, wcią\ będzie czuł na plecach jejoddech, słyszał bolesny jęk, upiorne wezwanie.NigdyKomu wyje pies 149nie zdoła jej nasycić, płonne są wszelkie nadzieje.Niema na świecie tyle cierpienia.Wcią\ będzie głodna.Iwkrótce skowyt znów zamieni się w wycie i nie ucichnie,dopóki bestia nie dostanie znów jadła.Wtedy zamilknie.Na krótko.Podniósł sejmitar, machinalnie obejrzał ostrze, czy niedoznało szwanku od uderzenia o twardą posadzkę.Ostro\nie powiódł opuszką palca po lśniącej krawędzi iodetchnął z ulgą, gdy nie wyczuł \adnej, nawet maleńkiejszczerby [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Nie walczy-ła, nie krzyczała.Nawet nie błagała o litość.Oddychałatylko coraz szybciej i coraz głośniej, jakby zdawała sobiesprawę, \e ka\dy oddech mo\e być ostatnim.Nie broniła się te\ wcześniej, choć przecie\ mogła.Rysy zabójcy drgnęły nagle, zmiękły.Tak bywa często.Nie bronią się, choć mogą.Nie próbują.Tylko czekają,jakby w poddaniu się dostrzegali ostatnią cienką nić na-dziei.Komu wyje pies 145Zaciśnięte na rękojeści sejmitara palce pobielały.Klinga nawet nie zgrzytnęła, tak powolny był ruch.Nadpochwą pokazał się cal jasnej stali.Mę\czyzna wpił wzrok w twarz le\ącej.Tak znaną,tak bliską.Teraz martwą i nieruchomą jak maska, za-stygłą w przeczuciu bliskiego końca.Na wargi, spuch-nięte i rozbite.Wydawało się, \e jego ręka \yje własnym \yciem,wbrew woli właściciela.Ostrze wyłoniło się na kolejnycal, potem następny.Zacisnął usta.Zdawało się, \e jegoblada ju\ twarz stała się zupełnie bezkrwista, niczym umarmurowej rzezby.Na skroniach nabrzmiały nie-bieskawe \yły.Cicho zgrzytnęła klinga wpychana prze-mocą z powrotem do pochwy.Oczy skrępowanej ofiaryzaszkliły łzy szalonej nadziei.Wstrzymała oddech, niechwytała ju\ konwulsyjnie powietrza.I wtedy przez oblicze zabójcy przebiegł nagły skurcz.Po jego czaszką rozbrzmiało wycie bestii.A\ skulił sięraptownie i w tej samej chwili zasyczał dobywany sejmi-tar.Ręka nie dała się ju\ powstrzymać.Zdawało mu się, \e widzi psa, jak wyje długo, wznosiostry, wilczy pysk ku pochmurnemu niebu.Wychudzoneboki pokryte skołtunioną sierścią zapadają się, po czymstercząca klatka \eber znów wznosi, a przejmujący od-głos milknie, by za chwilę ponownie rozbrzmieć pełnąmocą.Nie widział ju\ niczego poza swą wizją.Komnaty obielonych ścianach, szerokiego ło\a, upiornej widownipod ścianą.Tylko psa.Jego skowyt, natarczywy i przeni-kliwy, wypełniał cały umysł.Przyzywał i nakazywał.146 Tomasz PacyńskiWargi bladolicego ściągnęły się jeszcze bardziej, zgardła do wtóru dobył się głuchy charkot.Mę\czyznaspieszył na wezwanie bestii.Stawał się nią.Szerokie, zadane na oślep cięcie trafiło bezbłędnie,samym piórem klingi.Wachlarzyk małych karminowychkropelek splamił odsunięte na boki zasłony zwisające zbaldachimu wielkiego ło\a.Cię\kie, niegdyś jasne,błyszczące złotem haftów, teraz pociemniałe od dymu zwielkiego komina i kopcia woskowych świec.Pani nigdynie pozwalała świecić w sypialnej łuczywem, właśnie zewzględu na kotary.Kosztowały majątek, nikt inny niemiał takich, mo\e sam król albo któryś z biskupów.Teraztroska i ostro\ność nie na wiele się zdały.Krew bryznęła na tkaninę, o\ywiła wypełzłe haftyświe\ą czerwienią.Rzemienie napięły się do granic mo\-liwości, zdawało się, \e popękają, zawibrowały jak na-pięte cięciwy.Ale wytrzymały, kiedy bose pięty bębniłychwilę w miękką skórę.Coraz słabiej, w miarę jak gasłupiorny skrzek, który miał być wołaniem o litość, i milkłpoświst powietrza w przeciętej tchawicy.Wycie te\ zamarło, urwane na najwy\szej nucie.Ci-sza uderzyła nagle, a\ ogłuszająca.Dzwoniła w uszach,które zabójca przed chwilą jeszcze chciał zakryć dłońmi.Zdawała się spływać gęstą mgłą w głąb czaszki, miękkotłumić kołaczące się wspomnienie psiego zawodzenia.Cisza.Pies opuścił pysk ociekający śliną, zwisającąsrebrnymi nitkami spomiędzy po\ółkłych kłów.Dyszałcię\ko, a jego czerwony język drgał w takt oddechu ni-czym skrawek mięsa.Komu wyje pies 147Mę\czyzna przecierał ostrze krzywego sejmitara lnia-ną szmatką - krew nie powinna zasychać w pochwie,pokrywać rdzawymi w\erami wykutej w Damaszku klin-gi.Skupił się na tej czynności, odurzony jeszcze nagłymmilczeniem, zdającym się napierać zewsząd.I zamarłnagle w pół ruchu, kiedy przez mgłę, w której błądziłymyśli, przedarł się cichy skowyt.W gardzieli bestii narastało bulgotliwe warczenie.Niezaspokoiła jeszcze głodu.Damasceńskie ostrze spadło zbrzękiem na kamienną posadzkę.Do zabójcy dotarło, \ezabrakło perfekcji.Nie zauwa\ył, kiedy czoło panicza skłoniło się kupiersi.Widać było tylko jasną, zlepioną krwią i mózgiemczuprynę.Dwoma krokami dopadł do ściany, chwycił ciałochłopaka za ramię.Potrząsnął, a\ głowa zakołysała siębezwładnie.Teraz to na nic, refleksja przedarła się przezodrętwiały umysł, za pózno.Zapiekły oczy, łzy wściekło-ści spłynęły po policzkach, rozprysnęły się na kamie-niach, znacząc je ciemnymi plamami.Wszystko na nic.Szarpnął za włosy sztywne od krwi.Popatrzył w sze-roko otwarte oczy.Nie wyra\ały nic, ani strachu, anizdziwienia.Były puste, jakby spoglądał w przygasły błę-kit wczesnojesiennego nieba.Szkliły się spokojemśmierci.Za pózno, pojął zabójca.On ju\ nie dostąpi oświece-nia.A bestia nie odejdzie, nadal szarpana łaknieniem.Dostała zbyt mało, zaledwie marny ochłap, niczym dlakundla na gościńcu.Dla demona śmierć jest niczym.Wyznawcy wszystkim, nawet martwi.148 Tomasz PacyńskiZwłaszcza martwi, bo tylko tacy staną się chciwymiwyznawcami.Zaśmiał się zgrzytliwie.Te\ jestem tru-pem, przypomniał sobie.Umarłem ju\ dawno, niewielepozostało z tego, kim byłem kiedyś.Ale wcią\ mogęzabijać.Poczuł szaloną chęć, by obudzić chłopaka, wyrwać zesnu śnionego z otwartymi oczyma.Spróbować jeszczeraz, choć jakaś racjonalna jeszcze część umysłu, resztkiczłowieczeństwa krzyczały głośno, \e to niemo\liwe.Bez trudu stłumił ten krzyk, zepchnął go na dno świa-domości.Ale nie zrobił nic.Wpatrywał się tylko długąchwilę w twarz, na której śmierć poło\yła się cieniem iwyostrzyła rysy, dodając wieku i powagi.To nie było ju\oblicze niedorostka, straciło chłopięcą miękkość i nie-winność.Nale\ało do młodzieńca, który nigdy nie staniesię mę\czyzną.Ale było obce.Nie budziło wspomnień ani uczuć.Prócz złości.Rozwarł palce wczepione we włosy i pchnął mocnootwartą dłonią, a\ czaszka uderzyła z głuchym trzaskiemo ścianę.Wstał, słysząc w uszach narastający skowyt,coraz bardziej natarczywy.Bestia jęczała z \alu i niedo-sytu.Wzdrygnął się, kiedy w jej głosie doszukał sięgrozby.Z trudem powstrzymał odruch, by zatkać uszy.Zda-wał sobie sprawę, \e to nic nie pomo\e.Jest tylko jedensposób, by demon zamilkł.Dokądkolwiek by ruszył, bestia pobie\y za nim.Bę-dzie szła krok w krok, wcią\ będzie czuł na plecach jejoddech, słyszał bolesny jęk, upiorne wezwanie.NigdyKomu wyje pies 149nie zdoła jej nasycić, płonne są wszelkie nadzieje.Niema na świecie tyle cierpienia.Wcią\ będzie głodna.Iwkrótce skowyt znów zamieni się w wycie i nie ucichnie,dopóki bestia nie dostanie znów jadła.Wtedy zamilknie.Na krótko.Podniósł sejmitar, machinalnie obejrzał ostrze, czy niedoznało szwanku od uderzenia o twardą posadzkę.Ostro\nie powiódł opuszką palca po lśniącej krawędzi iodetchnął z ulgą, gdy nie wyczuł \adnej, nawet maleńkiejszczerby [ Pobierz całość w formacie PDF ]