[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdzie jesteś? Jak daleko od tamtego wielkiego miasta z rozłożystymi drzewami, rzucają-cymi obfite chłodne cienie?Chcę powrócić? Będę próbowała.Będę wzlatywała najwyżej, spoglądała najdalej, nakrańce horyzontu, szukając właściwego kierunku.Szakal z podkulonym ogonem przebiega obok drzewa, na którym siedzisz.Czas mija, cie-nie wydłużają się, smukleją.Otacza cię rozgrzane nieruchome powietrze.Nagle z wysoka, z bezlistnych nagich konarów dobiega gruchanie.Czarny gołąb o czerwonych oczach i nogach spada na twą gałąz i rozpoczyna miłosny ta-niec.Zachowuje się, jakby należały do niego dąb i cała okolica.Grucha nadymając gardło, ob-raca się, wiruje, przestępuje z nogi na nogę, podskakuje, podbiega i zwalnia.Kochliwy starysamiec błyszczący zielenią, fioletem, purpurą wydobywanymi przez słońce z lśniących, czar-nych piór.Silny, rozrośnięty, wszechwładny.Tańczy przed tobą na gałęzi, dotyka dziobem twych skrzydeł i głowy, jakby chciał spraw-dzić, czy nie jesteś złudzeniem, grą pozorów w rozpalonym powietrzu.Unosi i opuszcza głowę, zachłystuje się własnym zakochanym gruchaniem.Pustynia, skwar, wyschnięte drzewo, rozpalone rumowiska.Jakież to wszystko nieważne wobec głosu miłości, wobec gruchania starego gołębia, któ-rego tak niespodziewanie spotkałaś.Czeka.Wysuwa ku mnie ciągle głodny dziób.Pozwalam mu wsunąć się w moje gardło, aż do wola.Pakuje dziób najgłębiej, wypijając rozmiękczoną, półpłynną masę.Odskakuje.Piszczy po-ruszając szybko krótkimi skrzydełkami.Znowu zanurza się w moim wolu.Powtarza to kilka-krotnie, aż odczuwam pustkę.Zcianki wola zapadają się, wiotczeją.Wypluwam resztkę po-karmu w dziób mojego małego pisklaka i nastroszona przysiadam na zmęczonych nogachwysoko pod dachem na wystającej krokwi.Patrzy z dołu i piszczy nie mogąc się tu dostać.Blachę rozpaliło słońce.Odpoczywam od jego zachłannego głodu, od podrygów, podskoków,popiskiwań, trzepotań i ciągłych prób wciskania się w mój dziób.Błona zasłania oczy.Głowa staje się coraz cięższa.Ziewam.Usypiam.Zniżam się ku błyszczącej asfaltowej drodze.Zbieram w skrzydła podbijające od dołuprzychylne prądy wznoszące.Lecę wolno, spokojnie, pewnie.Jakbym leciała tym szlakiem wielokrotnie.Droga prowa-dzi na wzgórza.W kotlinie widzę miasto.Kopuły, iglice, dachy, wieże, ruiny.Porośnięte zie-lenią, wciskającą się wszędzie trawą, wszędobylskim perzem, jeżynami, malinami, powojami.Z dachów, z rynien, z rozbitych okien zwisają pnącza, liany, gałęzie.Drobne karłowatedrzewka rosną na szczytach domów usiłując tam zakorzenić się i trwać.Dolatuję do wysokichszarych gmachów wzniesionych na skalistych obrzeżach miasta.Gdzie jestem? Nie byłam tu nigdy!Wysokie zszarzałe domy, płaskie okna.Siadam na najwyższym parapecie.Zaglądam.Szy-by są popękane, okiennice otwarte.Jestem na szczycie miasta.Silny podmuch wiatru wciska mnie do wnętrza.W fotelu siedziwysuszony, rozsypujący się szkielet przykryty zbutwiałym szarym kocem.Puste oczodoły.Wyszczerzone zęby.Wyschnięte, zmurszałe dłonie.Oblatuję pokój, bojąc się usiąść.Niepo-koi mnie nie znany teren i jego martwy gospodarz.Ruch moich skrzydeł, szum odbijający sięod niskich betonowych ścian, wibracja, rezonans, echo.126Wyschnięta czaszka odrywa się, odpada, toczy na korpus owinięty kocem.Z bijącym ser-cem siadam na stole pokrytym pyłem.Pod ścianami leżą kości małych gołębi.Pisklęta, które straciły swych rodziców.Kości go-łębi, wyschnięte skórki szczurów.Zbieram dziobem zeschnięte drobiny skóry i mięsa.Nie mają smaku ani zapachu.Trzebawylecieć, wydostać się, wrócić.Okrążam pokój poszukując wlotu.Okiennice są zamknięte, drzwi zatrzaśnięte.Przerażonawalę skrzydłami.Fruwam uderzając się o sprzęty, wzbijając tumany kurzu, wzbudzając corazto nowe fale powietrza.Tkanina pęka.Człowiek siedzący na fotelu porusza się, chwieje,przewraca, wysypuje z przegniłego koca.Szkielet spada na podłogę, rozsypuje się, rozdzielana piszczele, żebra, kręgi, kości, kosteczki.Coraz szybciej krążę wzdłuż pustych ścian usiłując się wymknąć.Nagle pojmuję, że totylko sen, że śnię i wkrótce się obudzę.Obudzić się? Czy zdołam przerwać sen? Czy możnaobudzić się tylko dlatego, że nie chce się dłużej śnić?Pod ścianą, wśród szczurzych kości, moje pisklę z lękiem porusza skrzydłami.Czego sięboi? Nie dostrzegam jeszcze zagrożenia.I nagle słyszę gwałtowne uderzenia skrzydeł, jakbyoprócz mnie na szczycie domu znalazł się obcy ptak.Jest! Nieznajoma gołębica, większa od wszystkich, które dotychczas widziałam, krąży wo-kół, lata za mną, fruwa tuż obok, oddalając się i przybliżając w prześwietlonych słońcemsmugach pyłu.Jej pojawienie rozprasza moje obawy o uwięzieniu, o zamknięciu, o zatrzaśnięciu okien idrzwi.Rozbite szyby, więc co z tego, że okna są zatrzaśnięte? Wzlatuję pod sufit i powoli opa-dam nad fotelem, gdzie leży rozsypany szkielet, a wokół próchno, pył, proch, kurz, truchło.Gołębica sunie za mną wzdłuż ścian.Uderza skrzydłami jak ja, wzbija się, opada.Czy torzeczywiście gołębica? Czy mój cień?Pisklę woła do mnie z dołu, wzywa, prosi o obronę.Przed gołębicą, której nigdy dotąd nie widziałam? Przed moim cieniem? Rozdziawiamiękki dziób, unosi skrzydło, jakby chciał odepchnąć niezwykłego intruza.Już mam lecieć ku niemu, gdy srebrzysta gołębica opada tuż przy nim i z całej siły uderzago dziobem w odsłoniętą krtań.Chwyta widoczne, poruszające się kości, odciąga, szarpie.Znam to uderzenie.Przynosi śmierć, oznacza powolne konanie, zachwianie równowagi,upadanie na dziób, nieprzyjmowanie pokarmu, szybki, urywany oddech, koniec.Jeszcze nie wie, co się stało.Porusza skrzydełkami, trzepocze z przerażenia i bólu.Z wściekłością lecę ku tamtej gołębicy.Odwraca się i odlatuje.Wprost w niebo, w błękit, w jaskrawość.Leci inaczej niż ja, ina-czej niż znane mi gołębie.W słońce, w żar płonący nad ruinami miasta.Nie ma szkieletu, nie ma wyschniętych gołębich piskląt, nie ma szczurzych skórek, nie maruin tamtego miasta.Przebudziłam się.Jestem u siebie.Za oknami dziurawe dachy, migocą-ce liście.Zlatuję w dół i patrzę w niebo.Ptaki fruną we wszystkie strony.Samotnie i gromad-nie, kluczami i parami.Wysoko dostrzegam malejący punkt, wzbijający się wzwyż.Orzeł?Sokół? Mewa?Gołębica istniała chyba tylko w moim śnie?Wracam [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Gdzie jesteś? Jak daleko od tamtego wielkiego miasta z rozłożystymi drzewami, rzucają-cymi obfite chłodne cienie?Chcę powrócić? Będę próbowała.Będę wzlatywała najwyżej, spoglądała najdalej, nakrańce horyzontu, szukając właściwego kierunku.Szakal z podkulonym ogonem przebiega obok drzewa, na którym siedzisz.Czas mija, cie-nie wydłużają się, smukleją.Otacza cię rozgrzane nieruchome powietrze.Nagle z wysoka, z bezlistnych nagich konarów dobiega gruchanie.Czarny gołąb o czerwonych oczach i nogach spada na twą gałąz i rozpoczyna miłosny ta-niec.Zachowuje się, jakby należały do niego dąb i cała okolica.Grucha nadymając gardło, ob-raca się, wiruje, przestępuje z nogi na nogę, podskakuje, podbiega i zwalnia.Kochliwy starysamiec błyszczący zielenią, fioletem, purpurą wydobywanymi przez słońce z lśniących, czar-nych piór.Silny, rozrośnięty, wszechwładny.Tańczy przed tobą na gałęzi, dotyka dziobem twych skrzydeł i głowy, jakby chciał spraw-dzić, czy nie jesteś złudzeniem, grą pozorów w rozpalonym powietrzu.Unosi i opuszcza głowę, zachłystuje się własnym zakochanym gruchaniem.Pustynia, skwar, wyschnięte drzewo, rozpalone rumowiska.Jakież to wszystko nieważne wobec głosu miłości, wobec gruchania starego gołębia, któ-rego tak niespodziewanie spotkałaś.Czeka.Wysuwa ku mnie ciągle głodny dziób.Pozwalam mu wsunąć się w moje gardło, aż do wola.Pakuje dziób najgłębiej, wypijając rozmiękczoną, półpłynną masę.Odskakuje.Piszczy po-ruszając szybko krótkimi skrzydełkami.Znowu zanurza się w moim wolu.Powtarza to kilka-krotnie, aż odczuwam pustkę.Zcianki wola zapadają się, wiotczeją.Wypluwam resztkę po-karmu w dziób mojego małego pisklaka i nastroszona przysiadam na zmęczonych nogachwysoko pod dachem na wystającej krokwi.Patrzy z dołu i piszczy nie mogąc się tu dostać.Blachę rozpaliło słońce.Odpoczywam od jego zachłannego głodu, od podrygów, podskoków,popiskiwań, trzepotań i ciągłych prób wciskania się w mój dziób.Błona zasłania oczy.Głowa staje się coraz cięższa.Ziewam.Usypiam.Zniżam się ku błyszczącej asfaltowej drodze.Zbieram w skrzydła podbijające od dołuprzychylne prądy wznoszące.Lecę wolno, spokojnie, pewnie.Jakbym leciała tym szlakiem wielokrotnie.Droga prowa-dzi na wzgórza.W kotlinie widzę miasto.Kopuły, iglice, dachy, wieże, ruiny.Porośnięte zie-lenią, wciskającą się wszędzie trawą, wszędobylskim perzem, jeżynami, malinami, powojami.Z dachów, z rynien, z rozbitych okien zwisają pnącza, liany, gałęzie.Drobne karłowatedrzewka rosną na szczytach domów usiłując tam zakorzenić się i trwać.Dolatuję do wysokichszarych gmachów wzniesionych na skalistych obrzeżach miasta.Gdzie jestem? Nie byłam tu nigdy!Wysokie zszarzałe domy, płaskie okna.Siadam na najwyższym parapecie.Zaglądam.Szy-by są popękane, okiennice otwarte.Jestem na szczycie miasta.Silny podmuch wiatru wciska mnie do wnętrza.W fotelu siedziwysuszony, rozsypujący się szkielet przykryty zbutwiałym szarym kocem.Puste oczodoły.Wyszczerzone zęby.Wyschnięte, zmurszałe dłonie.Oblatuję pokój, bojąc się usiąść.Niepo-koi mnie nie znany teren i jego martwy gospodarz.Ruch moich skrzydeł, szum odbijający sięod niskich betonowych ścian, wibracja, rezonans, echo.126Wyschnięta czaszka odrywa się, odpada, toczy na korpus owinięty kocem.Z bijącym ser-cem siadam na stole pokrytym pyłem.Pod ścianami leżą kości małych gołębi.Pisklęta, które straciły swych rodziców.Kości go-łębi, wyschnięte skórki szczurów.Zbieram dziobem zeschnięte drobiny skóry i mięsa.Nie mają smaku ani zapachu.Trzebawylecieć, wydostać się, wrócić.Okrążam pokój poszukując wlotu.Okiennice są zamknięte, drzwi zatrzaśnięte.Przerażonawalę skrzydłami.Fruwam uderzając się o sprzęty, wzbijając tumany kurzu, wzbudzając corazto nowe fale powietrza.Tkanina pęka.Człowiek siedzący na fotelu porusza się, chwieje,przewraca, wysypuje z przegniłego koca.Szkielet spada na podłogę, rozsypuje się, rozdzielana piszczele, żebra, kręgi, kości, kosteczki.Coraz szybciej krążę wzdłuż pustych ścian usiłując się wymknąć.Nagle pojmuję, że totylko sen, że śnię i wkrótce się obudzę.Obudzić się? Czy zdołam przerwać sen? Czy możnaobudzić się tylko dlatego, że nie chce się dłużej śnić?Pod ścianą, wśród szczurzych kości, moje pisklę z lękiem porusza skrzydłami.Czego sięboi? Nie dostrzegam jeszcze zagrożenia.I nagle słyszę gwałtowne uderzenia skrzydeł, jakbyoprócz mnie na szczycie domu znalazł się obcy ptak.Jest! Nieznajoma gołębica, większa od wszystkich, które dotychczas widziałam, krąży wo-kół, lata za mną, fruwa tuż obok, oddalając się i przybliżając w prześwietlonych słońcemsmugach pyłu.Jej pojawienie rozprasza moje obawy o uwięzieniu, o zamknięciu, o zatrzaśnięciu okien idrzwi.Rozbite szyby, więc co z tego, że okna są zatrzaśnięte? Wzlatuję pod sufit i powoli opa-dam nad fotelem, gdzie leży rozsypany szkielet, a wokół próchno, pył, proch, kurz, truchło.Gołębica sunie za mną wzdłuż ścian.Uderza skrzydłami jak ja, wzbija się, opada.Czy torzeczywiście gołębica? Czy mój cień?Pisklę woła do mnie z dołu, wzywa, prosi o obronę.Przed gołębicą, której nigdy dotąd nie widziałam? Przed moim cieniem? Rozdziawiamiękki dziób, unosi skrzydło, jakby chciał odepchnąć niezwykłego intruza.Już mam lecieć ku niemu, gdy srebrzysta gołębica opada tuż przy nim i z całej siły uderzago dziobem w odsłoniętą krtań.Chwyta widoczne, poruszające się kości, odciąga, szarpie.Znam to uderzenie.Przynosi śmierć, oznacza powolne konanie, zachwianie równowagi,upadanie na dziób, nieprzyjmowanie pokarmu, szybki, urywany oddech, koniec.Jeszcze nie wie, co się stało.Porusza skrzydełkami, trzepocze z przerażenia i bólu.Z wściekłością lecę ku tamtej gołębicy.Odwraca się i odlatuje.Wprost w niebo, w błękit, w jaskrawość.Leci inaczej niż ja, ina-czej niż znane mi gołębie.W słońce, w żar płonący nad ruinami miasta.Nie ma szkieletu, nie ma wyschniętych gołębich piskląt, nie ma szczurzych skórek, nie maruin tamtego miasta.Przebudziłam się.Jestem u siebie.Za oknami dziurawe dachy, migocą-ce liście.Zlatuję w dół i patrzę w niebo.Ptaki fruną we wszystkie strony.Samotnie i gromad-nie, kluczami i parami.Wysoko dostrzegam malejący punkt, wzbijający się wzwyż.Orzeł?Sokół? Mewa?Gołębica istniała chyba tylko w moim śnie?Wracam [ Pobierz całość w formacie PDF ]