[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.John przypuszczał, że z tej strony ochrona jest zaledwieminimalna, uwiązał więc konia i wyjąwszy szablę ruszył w kierunku tego ka-miennego, oświetlonego bladym, migoczącym światłem budyneczku.Dotarłszydo niego bez przeszkód, zaczął skradać się w kierunku otwartych drzwi.Dzwięk rozmowy prowadzonej w lokalnym dialekcie przez dwóch strażnikówpowiedział mu wszystko, co było mu potrzebne.W wartowni nie było nikogoprócz tej całkowicie rozluznionej dwójki, która czekała właśnie, aż towarzyszezwolnią ją po całonocnym czuwaniu.John przygotował się do wejścia wiedząc,że może sobie poradzić z nimi tylko w jeden sposób: bezszelestnie używającszabli.Zaskoczenie niezmiernie ułatwiło mu zadanie.Kiedy wszedł do małego,kwadratowego pokoiku, w którym znajdowały się dwa krzesła i stół, na którymLRT jak zazwyczaj płonęły dwa spodki łoju zapewniając nędzne oświetlenie, na twa-rzach Hindusów nie malowało się nic prócz zdziwienia.Zdziwienie towarzy-szyło im też, gdy John się ich szybko i cicho pozbywał.Wyszedł wiedząc, że oświcie mają nadejść nowe straże.Aadunki trzeba było umieścić pod bramami,nim nadejdą.Zabrał Ramblera i poprowadził go ścieżką obok wartowni do nabijanychćwiekami, wzmocnionych bram, które były na tyle wysokie, by zmieścił się wnich słoń z ozdobionym baldachimem siodłem na grzbiecie.Kopyta stukałygłucho po ubitej ścieżce.John miał nadzieję, że tuż nad bramą nie stoją żołnie-rze, a nawet jeśli tak, to są również zbyt rozluznieni, by zwracać uwagę na ci-che dzwięki rozlegające się pięćdziesiąt stóp niżej.Klął teraz na ciemność, któ-ra nie pozwalała mu właściwie ocenić wielkości przeszkody, którą miał znisz-czyć.Czas uciekał w błyskawicznym tempie.Nie mógł sobie pozwolić na dal-sze tracenie go na bezużyteczne przyglądanie się murom.Z westchnieniem determinacji zaczął wyjmować torebki prochu ze skó-rzanych saków przymocowanych do siodła i układać je przy lewej bramie.Gdyjeden sak był już pusty, John poprowadził Ramblera do prawej bramy i tamopróżnił drugi.Była to ciężka praca.Może powinien był jeszcze kogoś ze sobąwziąć.Pocąc się, dysząc, uzmysłowił sobie nagle, że wilgoć, jaką czuje na no-dze to pewnie krew.Wysiłek fizyczny spowodował, że rana znowu się otworzy-ła.Odpędzając od siebie tę myśl, zaczął zastanawiać się nad tym, że środkoweczęści bram są dodatkowo wzmocnione zasuwami i antabami.Lepiej byłobywysadzić obie części każdej bramy.Pozbawione utrzymujących ich w pozycjipionowej zawiasów, ogromne drzwi runęłyby zapewne pod własnym ciężarem,być może nadal spięte ryglami.Istniałoby wtedy jedno ogromne niebezpieczeń-stwo: kawaleria pędząca tuż po wybuchu, mogłaby zostać zgnieciona przez zbytwolno opadającą bramę.Ułożywszy materiał wybuchowy tak dobrze, jak potrafił, wziął ostatnią to-rebkę i zaczął rozsypywać smużki prochu najpierw od prawej, potem od lewejbramy, łącząc je w jedną ścieżkę, biegnącą dróżką w kierunku wartowni.Kiedypodpali ten długi lont, ukryje się za kamiennym budynkiem do momentu, gdywszystko nie wybuchnie.Na jego spoconej twarzy pojawił się ponury uśmiechna myśl, że jeśli dał za dużo ładunku, to i on sam wyleci w powietrze.O konse-kwencjach wysypania zbyt małej ilości prochu lepiej było nie myśleć.Zbliżającsię powtórnie do wartowni spojrzał w niebo.Zwit nadchodził szybko.Wkrótcez fortu można będzie dostrzec ciemny zarys pułków kawalerii ustawionych wszeregi zaledwie pięćset jardów dalej: cichych, niosących śmierć oddziałówLRT czekających na sygnał do szturmu.Zaschło mu w gardle.Przełknął ślinę.Jeślisię pomylił, wszyscy oni mogą zginąć wraz z zakładnikami, którzy muszą zda-wać sobie sprawę, że ich towarzysze nie mają innego wyboru, niż jakoś, wpewnym momencie zaatakować.Z każdą sekundą robiło się jaśniej i John mógłby przysiąc, że jego boląceoczy mogą już rozróżnić równe szeregi kawalerzystów ustawionych niedaleko,tuż za szarawą równiną.Teraz albo nigdy.Wyjąwszy z szabeltasa zapałkę, mo-dlił się zapalając ją i rzucając na ciemną smugę prochu.Poprowadził Rambleraza kamienny budynek, dosiadł go z bólem i patrzył na mknący po ziemi maleń-ki płomyk.Z pewnością ognik można było dostrzec z umocnień fortu, ale niepowinien on przyciągnąć uwagi nic nie podejrzewającego strażnika.John czuł,jak łomocze mu serce.Płomień wydawał się posuwać zbyt wolno, a major niepotrafił już dłużej tłumić swych wątpliwości.Weekes był wspaniałym oficeremi na pewno poprowadzi swoich ludzi do ataku w odpowiednim czasie, ale cobędzie, jeśli w wyniku rozkazów dowódcy świadomie ryzykującego życie ichwszystkich, poprowadzi ich wprost ku wieczności? Rzecz jasna również i życieJohna było w niebezpieczeństwie, ale jeśli podjął beznadziejną decyzję, to le-piej będzie tego nie przetrwać.Czekał z napięciem, wpatrując się w biegnącyku bramom ogienek.W chwilę pózniej sunęły już ku nim dwa oddalające się odsiebie płomienie.Przygotował się na chwilę prawdy.Ogłuszający, grzmiący ryk poprzedził wywołaną przez detonację falę cie-płego powietrza, przed którą ochroniły Johna kamienne mury wartowni.Wbija-jąc ostrogi w boki Ramblera, jak kula armatnia wypadł spoza domku.Dym za-słaniał widok, ale z pewnością wybuch, od którego zatrzęsła się ziemia, zdołałwyrwać w murach odpowiednie przejście.Jadąc dostrzegł kątem oka niebieskiei szkarłatne zastępy, szarżujące przy znajomym akompaniamencie grzmotu ude-rzających o ziemię kopyt.Poczuł dreszcz radości.To najlepsi żołnierze naświecie, a on nimi dowodzi!W tej chwili ziemia tuż przed nim uniosła się ogłuszającą kaskadą, która zprzerażającą siłą, gdy spadł, pchnęła go na moment w nieświadomość.Nimprzyszedł do siebie na tyle, by zrozumieć, co się dzieje, zaczął się bezgłośnykoszmar.Z jego cichego świata wynurzył się tabun zwierząt: pojawiały się jak-by wprost z nicości i przeskakiwały go albo przebiegały obok, obsypując pia-chem leżącego bezradnie na ich ścieżce Johna [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •