[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Jestem silniejszy, niż ci się wydaje!Był zły.Z nienawiścią pomyślał o Bonifacym, którego we wsi nazywano Ten bez ojca".O jego płaskim nosie.Jak tam w Buloz ludzie musząplotkować!Piotr Mercadier po śniadaniu i rozmowie, jaką zawsze prowadził z Denizą,rozmowie coraz to przerywanej i pełnej nieporozumień, poszedłdowiedzieć się o dziewczynkę do pokojów pani Pailleron.Przyjęła go z dziwnym brakiem kokieterii, co zupełnie ją odmieniło, a jegozmieszało.Wziął w ramiona tę Blankę nie uszminkowaną, ze łzami napoliczkach, z niedbale upiętymi włosami.Uwolniła się.Nie! Blanko! Nie!Piotr zapomniał o Zuzannie i o całym świecie.Było już w nim tylko mocnepożądanie.Cała gwałtowność poranku.Ale pani Pailleron odsunęła się od niego i wskazała otwarte drzwi dopokoju, gdzie nieprzytomna Zuzanna majaczyła po cichu. Mój drogi  rzekła  to niemożliwe tutaj.teraz.Ale on znalazł w sobie całą brutalną, męską niesprawiedliwość. Aha  rzekł szyderczo  zapomniałem, że przed chwilą zaledwieopuścił panią małżonek.Nie zauważyła tego grubiaństwa; poszła zobaczyć, co z córką, i wróciła.Piotr opanował się. Przepraszam.Blanko. Nie przepraszaj! Ale musi upłynąć trochę czasu, zanim ci powiem, oczym myślałam przez te dwa dni.Zadrżał.Bał się rozumieć. Co masz na myśli? Może omyliłem się, zle cię zrozumiałem, Blanko.Potrząsnęła głową i podeszła do okna.Właśnie zajeżdżało auto doktora, sapiące i zwycięskie.Wysiadł z niego doktor w szarym prochowcu iokularach.Zbadał dziewczynkę i kazał sobie wszystko opowiedzieć.Diagnoza nienastręczała żadnych trudności.Nigdy jeszcze nie widział czegoś równietypowego.Zapalenie płuc.To zrozumiałe.Nie ma powodu, aby tracićgłowę.Niebezpieczeństwo istnieje przez sześć dni.A potem.Gdziemożna umyć ręce? Wybaczy mi pani, że dałem na siebie czekać dziesięć godzin, alemiałem nagły wypadek.chorą.właśnie.czy pozwoli mi pani zamienićparę słów z panem Mercadier? To gorsza, niestety, sprawa niż z córeczkąszanownej pani.Piotr, który pozostał w salonie, zdenerwowany i przybity, cały pełenjeszcze trosk miłosnych, zerwał się jednym skokiem, gdy doktor wróciłsam. Nic groznego, doktorze? Nie, nie.Zapalenie płuc.Z tego umiera się albo wychodzi.Ale chcępanu coś innego zakomunikować. Niech pan mówi, doktorze.więc jednak ta mała. Ach, nie o nią chodzi.Mam panu oznajmić przykrą wiadomość.Pańskateściowa zmarła dziś rano w ,,Hotelu Alpejskim".Embolia.Wezwano mnieza pózno.XLIVGdy śmierć, niczym przerażająca maska karnawałowa, wejdzie w świat,który nie ma w sobie żadnej wielkości, nagły dysonans międzycodziennymi gestami a przerażeniem, między marnymi drobiazgami życiaa tajemnicą grobu uderza tych, co otaczają świeżego trupa, każdemu słowu,każdemu tchnieniu nadaje coś z bluznierstwa i drwiny, a na najbłahszychepizodach długich i absurdalnych dni, w których czyjeś istnienie znajdujekontynuację w marazmie tych, co pozostali przy życiu, kładzie jakieśfałszywe piętno wielkich uroczystości, którym dorównują tylko najbardziejzagmatwane opery w swych najgłupszych i najbardziej afektowanychpartiach.Nie wiadomo dlaczego, ale lato pogłębia jeszcze ten fałsz, to okrutnezakłamanie śmierci.Może sprawia to kontrast pięknej, upalnej pogody zżałobą albo gorzej: trudności, na jakie natrafiają obojętni, aby utrzymaćswój zatroskany wygląd; choć gnębi ich pot, brzęczące muchy, okropnawoń, która unosi się z łóżka i napełnia pokój, gdzie nie można otworzyćokien słońcu-profanowi.Zaczęło się od krzyków Pauliny.Krzyków żałosnych i śmiesznych.Biednych, przerażonych krzyków.Dochodziły one z góry, z wieży, gdziemieściła się łazienka.Miejsce, gdzie oznajmia się córce, że tegoż rankaumarła jej matka, jest zawsze zle wybrane.Paulina myła właśnie zęby,postawiła przed sobą okrągły słoiczek  Victoria Tooth Paste", w rękutrzymała szczoteczkę.Z przejęcia rozsypała puder.Gwałtownie schyliła się, by podnieść puszek.Już na kolanach, uświadomiła sobie, że niepowinna nic podnosić, bo jej matka umarła, i zaczęła głośno płakać.Płakaćtak, że się serce krajało.Piotr, w fatalnym nastroju, patrzył na to i na obnażone ramiona Pauliny.Poczynił refleksje zupełnie nie na miejscu, zawstydził się i o mało nierozpłakał.Niedorzeczność, absurd. Moje biedne maleństwo  mruknął i głos jego zabrzmiał mu jakliczman, kłamliwie, aż się sam zaczerwienił.Paulina powiedziała: Mama.Nie oznaczało to nic.%7ładnego ludzkiego istnienia.Nie było nawet cieniemcienia.Słowo krążyło w powietrzu i chciało okryć jakieś wspomnienie,jakąś nieobecność. Mama." Cała słodycz dzieciństwa i całe kłamstwożycia.A także przeszywający egoizm, ukazana droga  nie ma już międzynami a grobem kandydata wskazanego przez naturę, tej zasłony, tej matki,która powinna umrzeć pierwsza.Umarła.Stało się.Nasza kolej.Piotr mówił.Formułował zdania nieużyteczne, ale wzniosłe.Ach, jeśli jużo to chodzi, były wzniosłe.Gdy ktoś umiera, czujemy się w obowiązkuprzestać na chwilę być psem czy świnią, jak to jest na co dzień.Piotrmówił.Słyszał siebie, jak mówi, kłamie, kłamie.Myślą jest gdzie indziej.Paulina płakała teraz z twarzą w poduszkach.Mówiła: Jakiś ty dobry. bo wprawdzie nie myślała tak, ale w podobnej chwilitrzeba było, koniecznie, aby Piotr był dobry [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •