X


[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zapomniałem o zwierzynie czającej się pod drzewem zapatrzony w hipnotyzujące mnieoczy.Co by to mogło być?Co by jednak nie było, sytuacja stawała się nie do zniesienia, wyczerpywała mnienerwowo i dlatego też postanowiłem ją wyjaśnić.Na szczęście posiadałem rewolwer dużego kalibru i to dodało mi animuszu.Oparłszybroń o gałąz starannie wymierzyłem, celując w środek płonących oczu.W ciszy nocnej wy-strzał huknął jak grom, budząc tysiączne echa.Pod drzewem coś zatupotało i z głośnym trza-skiem i tętentem popędziło w ciemność, jednocześnie zielone oczy zgasły, a jakieś zwierzęczy ptak, osuwając się po gałęziach ciężko stuknęło o ziemię.Odetchnąłem z ulgą głaszcząc pieszczotliwie niklowaną lufę mego  smith-wessona ,który jeszcze raz wybawił mnie z opresji.Teraz należało czekać na księżyc, który wkrótcezawiśnie nad lasem i oświetli mroczne jego głębie.Około północy, gdy nikły blask księżyca rozproszył nieco mroki, zsunąłem się z drzewai postanowiłem dotrzeć do niedalekich już siedzib ludzkich.Ująwszy rewolwer ruszyłem naoślep przez gąszcza trzciny taquara i zarośla bracatinga, drąc w strzępy resztki koszuli,raniąc i kalecząc stopy i ramiona.Szczekanie psów stało się wkrótce wyrazniejsze i bliższe.Odetchnąłem głęboko świeżym, pachnącym powietrzem dżungli.Od razu przestałemsię bać wszelkich strachów i widziadeł, a sam Kurupira czy Tupan wydali mi się śmieszni. Znalazłem nowe siły i pogwizdując z radości, razno przedzierałem się przez trzciny i zarośla.W pewnej chwili trafiłem nogą na coś twardego, grunt tu był zupełnie odmienny oddotychczasowego.Schyliłem się i pomacałem ziemię dłonią.Stałem na ścieżce, na którejkońskie kopytu wyżłobiły dołki.Serce zabiło mi z radości. Hurra! Zwycięstwo!Pobiegłem po ciemku ścieżką wydeptaną przez ludzi.Po tylu miesiącach znów znala-złem się na śladach cywilizacji.Zcieżka ta wydała mi się teraz czymś tak pięknym i wygo-dnym jak aleja w parku.Dróżka wiła się początkowo przez młody lasek, by wkrótce wydostać się na odkrytąprzestrzeń pokrytą warstwą szarego popiołu i zwałami czarnych, opalonych pni.To była spa-lona ro�a czyli pole wypalone w wyrąbanym lesie pod kukurydzę.Prawdopodobnie dymy ztego wyrębu ujrzałem wtedy z wierzchołka palmy, a więc mieszkali tu ludzie, koloniści.Byłem uratowany. Pusta nocWąską drożynką, biegnącą wśród plantacji, których po ciemku nie mogłem rozeznać,dotarłem do ogrodzenia zamykającego sad brzoskwiniowy i pomarańczowy oraz winnicę,wśród której czerniał dach sporego budynku.Minąwszy bramę z drągów i kładkę z bierwion, przerzuconą nad strugą znalazłem się wsadzie okalającym domostwo.W trawie walało się sporo dojrzałych brzoskwiń tak soczy-stych, że gdy nastąpiłem nogą na jedną z nich, rozmazała się jak masło.Oczywiście nie omie-szkałem po drodze skosztować tych wspaniałych owoców, które po długim poście smakowałymi jak prawdziwe delicje.Po chwili znalazłem się przed gankiem domku, którego okiennice idrzwi zamknięte były na głucho.Miejscowym zwyczajem zaklaskałem w dłonie wołającgłośno: O de casa! *Odpowiedziała mi zupełna cisza.Ponowiłem jeszcze próbę wywołania kogoś z domo-wników, niestety na próżno.Czyżby dom był niezamieszkany?Gdzieś w sąsiedztwie szczekały psy.Trochę mnie to dziwne milczenie denerwowało,gdyż nie wiedziałem jak dalej postąpić.Dobijać się nocą do obcego domu było bardzoniebezpiecznie i groziło nieobliczalnymi następstwami.Zdarzało się, że podróżni nocowali nadworze, jeśli nikt na ich wołania się nie odezwał, lecz nie odważyli się nocą dobijać dozamkniętego domu.Postanowiłem jednak zaryzykować i obejrzeć domostwo naokoło.Frontowa strona, ozdobiona gankiem, pogrążona była w ciszy i ciemności, natomiastznajdująca się od tyłu długa, kryta weranda przepuszczała szparami w ścianie blask światła.Podszedłem ostrożnie pod ścianę i przyłożywszy oko do szczeliny w deskach zajrzałem dośrodka.Wnętrze werandy było mroczne, natomiast w pobliżu drzwi na ziemi tlił się dogasającmały ogieniek, przy którym odwrócona do mnie plecami siedziała jakaś starsza kobieta wchustce na głowie.Wyglądała na osobę czuwającą, która siedząc czas dłuższy zdrzemnęła się.Widok ten napełnił mnie otuchą i obudził nadzieję jakiegoś ludzkiego noclegu.Postanowiłemzapukać.Z początku nieśmiało, pózniej nieco mocniej, wreszcie gwałtownie uderzyłem paro-krotnie pięścią w drzwi, które głucho zadudniły.Usłyszałem sapanie, potem westchnienie i* Jest tam kto! (p). ciężkie człapiące kroki.Niewidzialna ręka przekręciła zakrętkę i drzwi uchyliły się.W świetle księżyca ukazała się okrągła, nalana twarz starej kobiety, przedziwnie blada,w której para czarnych, zdziwionych oczu obserwowała mnie uważnie.Po chwili na twarzystaruszki odbił się przestrach, otworzyła dwukrotnie usta, nim wreszcie wydobył się z nichgłos i o dziwo, głos ten zapytał mnie po polsku z najczystszym mazurskim akcentem: Loboga, a coześ ty za jeden, Bugier, cy co?Radość moja nie miała granic.Chciałem babinkę uściskać, a przynajmniej pocałować wrękę, lecz powstrzymał mnie jej przerażony wzrok i możliwość zamknięcia mi drzwi przednosem.Musiałem wyglądać strasznie w świetle księżyca, półnagi z szopą skołtunionych wło-sów na głowie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •