[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W którymś momencie przedoczyma mignęła mi biała smuga niewyrazna sylwetka płomykówki,zapewne mającej gniazdo na jednej z wież, i po chwili rozległo siępytające pohukiwanie, na które odpowiedzi udzielił jej pobratymiec z lasu.W zapadającym zmroku i ciszy spowijającej okolicę słychać było nawetplusk ryb w fosie.Odczekałam, aż granat nieba pokrył się srebrzystymipunkcikami gwiazd, i dopiero wtedy odszukałam Katarzynę.Przycupnęła na niskim zydelku ustawionym naprzeciw kominka, zmiseczką mleka i skibką chleba na kolanach.Obserwowałam ją przezchwilę z ukrycia, lecz kiedy dostrzegłam, że jej ręka zawisła w pół drogipomiędzy naczyniem i otwartą buzią, jako że piastunka i druga służącajęły właśnie plotkować, z szelestem sukni weszłam do środka, na co obiesłużki poderwały się na równe nogi.Dziewczynkę tak wystraszył ten nagłyruch, że byłaby strąciła miseczkę z podołka, lecz na szczęście piastunkawykazała się refleksem i pochwyciła naczynie w porę.Obie niewiastydygnęły głęboko, po czym każda zajęła się swymi obowiązkami.Opiekunka mojej córki usadowiła się obok niej, by dopilnować, żeby maławypiła i zjadła wszystko do ostatniej kropelki i ostatniego okruszka i żebynie zbliżała się nadto do ognia w chwilach pomiędzy kęsami.Oczywiściejuż wiedziałam, że nie tak wygląda rutyna i że czyni to tylko na mójużytek, by mnie udobruchać i nie narazić się na słuszny gniew.Dla dobradziecka wszakże nic nie powiedziałam i po cichutku zająwszy miejscenieopodal, przyglądałam się, jak Katarzyna kończy kolację, po czymskinęłam głową piastunce.Ta ujęła puste naczynie i wyszła bez słowa.Gdy zostałam z córką sam na sam, sięgnęłam pomiędzy fałdy sukni. Przyniosłam ci prezent rzekłam, pokazując jej dyndający nakawałku sznurka żołądz wyrzezbiony w kształt ludzkiej twarzy: łuska zogonkiem, którym owoc przymocowany był do gałęzi, stanowiła zgrabnewykończenie w postaci śmiesznej czapeczki.Katarzyna rozciągnęła usta wuśmiechu i wyciągnęła przed siebie rączkę, by pochwycić to cudo.Zrozczuleniem spoglądałam na małą pulchną dłoń z malusimi paluszkami,tak bardzo wciąż podobną do dłoni, którą przed rokiem z okłademobsypywałam pocałunkami tuż po tym, jak wydałam swą pierworodną naświat.Podałam jej żołądz i zapytałam: Jak go nazwiesz?Na gładkim czółku pojawiła się płytka bruzda.Korzystając z tego, żewzrok ma utkwiony w zabawce, do woli się jej przyglądałam, wodzącoczyma po całej jej postaci i raz po raz wracając do zafrasowanejtwarzyczki, wokół której wiły się płowobrązowe loki wymykające się spodnocnego czepka.Nie mogąc się powstrzymać dotknęłam ich, a potemprzyłożyłam dłoń do jej policzka, rozkoszując się ciepłem i miękkościądziecięcej skóry.Z ulgą stwierdziłam, że Katarzyna nie wzdraga się przedmoim dotykiem. Jak go nazwę? spytała w odpowiedzi i zapatrzyła się we mnie zufnością. To żołędziowy ludzik podpowiedziałam spadł z dębu.A dęby totakie wielkie drzewa, które porastają cały kraj, gdyż najjaśniejszy panżyczy sobie, by wszystkie jego okręty zbudowane były z najlepszegodrewna.Buzia jej się rozjaśniła. Zatem nazwę go Dąbek oznajmiła pewnie.Nie chciała słuchać okrólu ani jego wspaniałej flocie.Poruszyła sznurkiem i ludzik sięzakołysał. Tańcy zasepleniła ucieszona. Jeśli ty i Dąbek usiądziecie mi na kolanach, opowiem wam historię otym, jak Dąbek wyruszył na wielką wyprawę, której zwieńczeniem był balw lesie. Oczy Katarzyny rozszerzyły się z ciekawości na moje słowa,ale wciąż nie czuła się zbyt pewnie w moim towarzystwie, ja jednak niemiałam zamiaru dawać za wygraną. Na balu stawiły się żołędzie,orzechy włoskie i laskowe, nawet fistaszki kusiłam. To był wspaniałybal! Zdaje się, że wszyscy tańczyli tam ze strojnymi w zieleń i fioletjagodami.Ciekawość zwyciężyła: Katarzyna ześliznęła się z zydelka i podeszłado mnie.Z westchnieniem ulgi przygarnęłam ją do siebie i wdychająclekki słodki zapach posadziłam ją sobie na kolanach.Była cięższa, niż jązapamiętałam a może cięższa niż dziecko, za którym tęskniłam noc ponocy, przywołując je w snach i marzeniach.Ta istotka była zbudowana zciała i kości, można ją było dotknąć i przytulić i nie znikała po otwarciuoczu.Przyłożyłam policzek do jej główki i kołysząc się delikatnie,rozkoszowałam się przeżywanym szczęściem. Mów zarządziła i usadowiła się wygodniej.Nie mogąc odmówić rozkazowi mojej małej księżniczki, rozpoczęłamopowieść o leśnym balu.Spędziliśmy razem cudowny tydzień: ja, moje dzieci i mój brat.Najczęściej przebywaliśmy na świeżym powietrzu, urządzając pikniki naświeżo skoszonych łąkach, które na powrót zaczynała porastać trawa [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.W którymś momencie przedoczyma mignęła mi biała smuga niewyrazna sylwetka płomykówki,zapewne mającej gniazdo na jednej z wież, i po chwili rozległo siępytające pohukiwanie, na które odpowiedzi udzielił jej pobratymiec z lasu.W zapadającym zmroku i ciszy spowijającej okolicę słychać było nawetplusk ryb w fosie.Odczekałam, aż granat nieba pokrył się srebrzystymipunkcikami gwiazd, i dopiero wtedy odszukałam Katarzynę.Przycupnęła na niskim zydelku ustawionym naprzeciw kominka, zmiseczką mleka i skibką chleba na kolanach.Obserwowałam ją przezchwilę z ukrycia, lecz kiedy dostrzegłam, że jej ręka zawisła w pół drogipomiędzy naczyniem i otwartą buzią, jako że piastunka i druga służącajęły właśnie plotkować, z szelestem sukni weszłam do środka, na co obiesłużki poderwały się na równe nogi.Dziewczynkę tak wystraszył ten nagłyruch, że byłaby strąciła miseczkę z podołka, lecz na szczęście piastunkawykazała się refleksem i pochwyciła naczynie w porę.Obie niewiastydygnęły głęboko, po czym każda zajęła się swymi obowiązkami.Opiekunka mojej córki usadowiła się obok niej, by dopilnować, żeby maławypiła i zjadła wszystko do ostatniej kropelki i ostatniego okruszka i żebynie zbliżała się nadto do ognia w chwilach pomiędzy kęsami.Oczywiściejuż wiedziałam, że nie tak wygląda rutyna i że czyni to tylko na mójużytek, by mnie udobruchać i nie narazić się na słuszny gniew.Dla dobradziecka wszakże nic nie powiedziałam i po cichutku zająwszy miejscenieopodal, przyglądałam się, jak Katarzyna kończy kolację, po czymskinęłam głową piastunce.Ta ujęła puste naczynie i wyszła bez słowa.Gdy zostałam z córką sam na sam, sięgnęłam pomiędzy fałdy sukni. Przyniosłam ci prezent rzekłam, pokazując jej dyndający nakawałku sznurka żołądz wyrzezbiony w kształt ludzkiej twarzy: łuska zogonkiem, którym owoc przymocowany był do gałęzi, stanowiła zgrabnewykończenie w postaci śmiesznej czapeczki.Katarzyna rozciągnęła usta wuśmiechu i wyciągnęła przed siebie rączkę, by pochwycić to cudo.Zrozczuleniem spoglądałam na małą pulchną dłoń z malusimi paluszkami,tak bardzo wciąż podobną do dłoni, którą przed rokiem z okłademobsypywałam pocałunkami tuż po tym, jak wydałam swą pierworodną naświat.Podałam jej żołądz i zapytałam: Jak go nazwiesz?Na gładkim czółku pojawiła się płytka bruzda.Korzystając z tego, żewzrok ma utkwiony w zabawce, do woli się jej przyglądałam, wodzącoczyma po całej jej postaci i raz po raz wracając do zafrasowanejtwarzyczki, wokół której wiły się płowobrązowe loki wymykające się spodnocnego czepka.Nie mogąc się powstrzymać dotknęłam ich, a potemprzyłożyłam dłoń do jej policzka, rozkoszując się ciepłem i miękkościądziecięcej skóry.Z ulgą stwierdziłam, że Katarzyna nie wzdraga się przedmoim dotykiem. Jak go nazwę? spytała w odpowiedzi i zapatrzyła się we mnie zufnością. To żołędziowy ludzik podpowiedziałam spadł z dębu.A dęby totakie wielkie drzewa, które porastają cały kraj, gdyż najjaśniejszy panżyczy sobie, by wszystkie jego okręty zbudowane były z najlepszegodrewna.Buzia jej się rozjaśniła. Zatem nazwę go Dąbek oznajmiła pewnie.Nie chciała słuchać okrólu ani jego wspaniałej flocie.Poruszyła sznurkiem i ludzik sięzakołysał. Tańcy zasepleniła ucieszona. Jeśli ty i Dąbek usiądziecie mi na kolanach, opowiem wam historię otym, jak Dąbek wyruszył na wielką wyprawę, której zwieńczeniem był balw lesie. Oczy Katarzyny rozszerzyły się z ciekawości na moje słowa,ale wciąż nie czuła się zbyt pewnie w moim towarzystwie, ja jednak niemiałam zamiaru dawać za wygraną. Na balu stawiły się żołędzie,orzechy włoskie i laskowe, nawet fistaszki kusiłam. To był wspaniałybal! Zdaje się, że wszyscy tańczyli tam ze strojnymi w zieleń i fioletjagodami.Ciekawość zwyciężyła: Katarzyna ześliznęła się z zydelka i podeszłado mnie.Z westchnieniem ulgi przygarnęłam ją do siebie i wdychająclekki słodki zapach posadziłam ją sobie na kolanach.Była cięższa, niż jązapamiętałam a może cięższa niż dziecko, za którym tęskniłam noc ponocy, przywołując je w snach i marzeniach.Ta istotka była zbudowana zciała i kości, można ją było dotknąć i przytulić i nie znikała po otwarciuoczu.Przyłożyłam policzek do jej główki i kołysząc się delikatnie,rozkoszowałam się przeżywanym szczęściem. Mów zarządziła i usadowiła się wygodniej.Nie mogąc odmówić rozkazowi mojej małej księżniczki, rozpoczęłamopowieść o leśnym balu.Spędziliśmy razem cudowny tydzień: ja, moje dzieci i mój brat.Najczęściej przebywaliśmy na świeżym powietrzu, urządzając pikniki naświeżo skoszonych łąkach, które na powrót zaczynała porastać trawa [ Pobierz całość w formacie PDF ]