[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nagabywany wyznał tylko, że nigdy nie poniżysię, by płacić mętom haracz, i nabrał wody w usta.Przecieżmogłeś zawiadomić policję? - powiedział mu wówczas Bogu-sław, lecz zamilkł natychmiast, napotkawszy wzrok przyjaciela.Zrozumiał, jak kompletnym jest idiotą, proponując podobnerozwiązanie.- Nie miałem o tym pojęcia - rzekł pośpiesznie BogusławMazur, zgodnie z prawdą.Zerknął na stertę papierów, leżącą na lewej stronie biurka.Przed oczami stanęła mu kartka w notesie, z nabazgranyminiezrozumiale znakami, wśród których tylko cyfry miały jakiśsens.Jeżeli to były kwoty, o których mowa, to, cholera jasna, wniezłe wdepnął bagno!- Tego się obawiałem.- Młodzian westchnął.- Krótkomówiąc, przyszliśmy po kolejną ratę.Jeśli jej nie dostaniemy,szef załatwi nas na perłowo, ale możemy go udobruchać, gdywcześniej załatwimy na perłowo ciebie.Czy to jasne?- Jaki szef?- Nasz wspólny.Twój również.- Nie znam żadnego szefa! - rzekł buńczucznie.- To oczywiste - skomentował zdumiony młodzieniec.-Jeszcze by brakowało, żebyś go znał.- Kopidole jeden! - dodał ten bez krawata.- %7łebyś go znał, kopidole jeden! - podchwycił posłuszniepartner.Bogusław Mazur milczał.Siedział na krześle, sztywny jakkołek, i szeroko rozwartymi oczami spoglądał gdzieś w dal.Zapewne obaj bandyci sądzili, że to ich ostra reprymendasparaliżowała zastraszonego przedsiębiorcę, byli jednak wbłędzie.Mazur wpatrywał się w uchylone drzwi, niezamknięte przeznieproszonych gości.Tam, w mroku, ktoś stał.Mazur dobrze wiedział kto.- No to jak będzie? - zapytał bandyta, nieco zbity z tropuprzedłużającym się milczeniem.- Zapomniałem powiedzieć, żemój partner oprócz tego, że lubi krzywdzić ludzi, jest piroma-nem.Niejedną budę puścił z dymem.No nie, Jacek?- Faktycznie - padła z tyłu odpowiedz.- Ale ja mogę go powstrzymać.Jeśli będziesz rozsądny igrzecznie odpalisz swoją działkę za ochronę.Cisza.- Czy ty mnie facet słyszysz?! - wrzasnął zniecierpliwionymłodzieniec.- Ogłuchłeś, czy co?- On., już.ma.- rozległ się basowy głos.Głowy obu opryszków wykonały gwałtowny obrót.PiesHuckleberry, dotąd powarkujący lękliwie, teraz zaskowyczał,jakby go ktoś uderzył.Wcisnął się głębiej pod biurko.- Ma.ochronę.- dokończyła stojąca w progu postać.Pokażdym słowie następowała półsekundowa przerwa, jakbymówienie sprawiało przybyszowi trudność.Bandyta stojący bliżej drzwi odskoczył jak oparzony.Jegokolega cofnął się o krok i demonstracyjnie zważył w dłoniśrutowego walthera.- A tyś kto? - spytał.Nerwowo splunął na podłogę.Z an-typatycznej twarzy zupełnie zniknęła poprzednia pewnośćsiebie.Przybysz potraktował pytającego jak powietrze.Wszedł dobiura, zamknął za sobą drzwi, a następnie dwukrotnie przekręciłobrotowy zamek.- Gerda.- wykrztusił jedno słowo, ale wszyscy zrozumieli,o co chodzi.Zamki typu Gerda po dwukrotnym przekręceniudawały się otworzyć tylko od zewnątrz.Niektóre towarzystwaubezpieczeniowe ustaliły nawet zniżkę za pewność, iż złodziej,który dostał się przez okno, nic przez drzwi nie wyniesie.Bandzior nazwany przez swego towarzysza Jackiem wy-ciągnął z kieszeni nóż.Uwolniona sprężyna wypchnęła czter-nastocentymetrowe ostrze.- Co to za popapraniec? - zwrócił się do Mazura.Mówił prawie szeptem, przepadła gdzieś poprzednia aro-gancja, gdy nazywał gospodarza kopidołem.Nie sposób byłonie dostrzec marmurowej cery niespodziewanego gościa, głę-boko zapadniętych sinych oczodołów, a przede wszystkim oczu:prawie samych białek, poprzecinanych licznymi, krwawymiwylewami; tylko gdzieś spod górnych rzęs wyłaniały się czarneplamy zrenic, z cienką na milimetr tęczówką - może dlategowciąż trzymał głowę ku dołowi, jakby patrzył na świat spodełba.- To mój ochroniarz - podjął Bogusław Mazur.Głos mu drżał, ale nie zamierzał darować skurwielom,choćby sam miał paść, rozszarpany przez jakiegoś pieprzonegozombi.- Jeszcze krok i strzelam! - wrzasnął bandyta z waltherem.Zenon Gadowski zwrócił ku niemu trupią twarz i zrobił za-kazany krok.Młodzieniec strzelił.Strzelał raz po raz, z czymś w rodzajurozpaczy malującej się na twarzy, ponieważ przeciwnik zbliżałsię, jakby hukano doń ślepakami.Dwa ostatnie strzały, siódmy iósmy, oddał mierząc w głowę, wyraznie widział dwie ranki,jakie pozostawił śrut, jedną na czole, drugą na policzku, ale niewyglądało na to, żeby na mężczyznie zrobiło to jakiekolwiekwrażenie.Nawet nie leciała krew.Bandyta cofał się coraz bardziej, aż wreszcie dotknął plecamiściany.Ze ściśniętym gardłem, jak zahipnotyzowany, wpatry-wał się w makabryczne oblicze.Nagle potwór zatrzymał się.ToJacek przyskoczył ze swym sprężynowcem i szerokim zama-chem wbił go w plecy mężczyzny.Odsunął się i zamarł, cze-kając na efekt.Z pewnością nie tego się spodziewał: nieboszczyk wciąż stałtwardo na nogach, sprawiając wrażenie kogoś usiłującegoprzypomnieć sobie, co też dzisiaj miał kupić w tym sklepie? Wkońcu odwrócił się powoli i błysnął spojrzeniem białych, prze-krwionych oczu.- Przyjechaliście.samochodem.?Bandyta przytaknął gorliwie, nerwowo kiwając głową raz zarazem.- Kto.jest.kierowcą.?- On! - Skwapliwie wystawiony palec wskazujący mierzyłw przyklejonego do ściany kolegę.- No.to.masz.szczęście.A.ty.pecha.Woskowa dłoń pochwyciła klapy eleganckiej marynarki iprzyciągnęła postawnego mężczyznę, jakby był szmacianymmanekinem, a nie człowiekiem z krwi i kości.Rozległ sięwrzask, zagłuszający nieprzyjemny trzask łamanej kości.Prawa ręka zawisła bezwładnie.Potem kolejny wrzask.Lewa ręka.Gadowski puścił swą ofiarę, która, jęcząc, osunęła się napodłogę.W zwolnionym tempie wykonał ponowny obrót,powracając niesamowitym spojrzeniem do pierwszego bandyty.Wbity w plecy nóż sterczał niczym jakiś makabryczny wieszak.- Pistolet.- Rozkazująco wyciągnął przed siebie rękę.Walther natychmiast spoczął w jego dłoni.- Tobie.daruję.Jakoś.musicie.wrócić.samocho-dem.Twarz bandyty dziwnie upodobniła się do twarzy prześla-dowcy, nabierając tej samej woskowosinej barwy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Nagabywany wyznał tylko, że nigdy nie poniżysię, by płacić mętom haracz, i nabrał wody w usta.Przecieżmogłeś zawiadomić policję? - powiedział mu wówczas Bogu-sław, lecz zamilkł natychmiast, napotkawszy wzrok przyjaciela.Zrozumiał, jak kompletnym jest idiotą, proponując podobnerozwiązanie.- Nie miałem o tym pojęcia - rzekł pośpiesznie BogusławMazur, zgodnie z prawdą.Zerknął na stertę papierów, leżącą na lewej stronie biurka.Przed oczami stanęła mu kartka w notesie, z nabazgranyminiezrozumiale znakami, wśród których tylko cyfry miały jakiśsens.Jeżeli to były kwoty, o których mowa, to, cholera jasna, wniezłe wdepnął bagno!- Tego się obawiałem.- Młodzian westchnął.- Krótkomówiąc, przyszliśmy po kolejną ratę.Jeśli jej nie dostaniemy,szef załatwi nas na perłowo, ale możemy go udobruchać, gdywcześniej załatwimy na perłowo ciebie.Czy to jasne?- Jaki szef?- Nasz wspólny.Twój również.- Nie znam żadnego szefa! - rzekł buńczucznie.- To oczywiste - skomentował zdumiony młodzieniec.-Jeszcze by brakowało, żebyś go znał.- Kopidole jeden! - dodał ten bez krawata.- %7łebyś go znał, kopidole jeden! - podchwycił posłuszniepartner.Bogusław Mazur milczał.Siedział na krześle, sztywny jakkołek, i szeroko rozwartymi oczami spoglądał gdzieś w dal.Zapewne obaj bandyci sądzili, że to ich ostra reprymendasparaliżowała zastraszonego przedsiębiorcę, byli jednak wbłędzie.Mazur wpatrywał się w uchylone drzwi, niezamknięte przeznieproszonych gości.Tam, w mroku, ktoś stał.Mazur dobrze wiedział kto.- No to jak będzie? - zapytał bandyta, nieco zbity z tropuprzedłużającym się milczeniem.- Zapomniałem powiedzieć, żemój partner oprócz tego, że lubi krzywdzić ludzi, jest piroma-nem.Niejedną budę puścił z dymem.No nie, Jacek?- Faktycznie - padła z tyłu odpowiedz.- Ale ja mogę go powstrzymać.Jeśli będziesz rozsądny igrzecznie odpalisz swoją działkę za ochronę.Cisza.- Czy ty mnie facet słyszysz?! - wrzasnął zniecierpliwionymłodzieniec.- Ogłuchłeś, czy co?- On., już.ma.- rozległ się basowy głos.Głowy obu opryszków wykonały gwałtowny obrót.PiesHuckleberry, dotąd powarkujący lękliwie, teraz zaskowyczał,jakby go ktoś uderzył.Wcisnął się głębiej pod biurko.- Ma.ochronę.- dokończyła stojąca w progu postać.Pokażdym słowie następowała półsekundowa przerwa, jakbymówienie sprawiało przybyszowi trudność.Bandyta stojący bliżej drzwi odskoczył jak oparzony.Jegokolega cofnął się o krok i demonstracyjnie zważył w dłoniśrutowego walthera.- A tyś kto? - spytał.Nerwowo splunął na podłogę.Z an-typatycznej twarzy zupełnie zniknęła poprzednia pewnośćsiebie.Przybysz potraktował pytającego jak powietrze.Wszedł dobiura, zamknął za sobą drzwi, a następnie dwukrotnie przekręciłobrotowy zamek.- Gerda.- wykrztusił jedno słowo, ale wszyscy zrozumieli,o co chodzi.Zamki typu Gerda po dwukrotnym przekręceniudawały się otworzyć tylko od zewnątrz.Niektóre towarzystwaubezpieczeniowe ustaliły nawet zniżkę za pewność, iż złodziej,który dostał się przez okno, nic przez drzwi nie wyniesie.Bandzior nazwany przez swego towarzysza Jackiem wy-ciągnął z kieszeni nóż.Uwolniona sprężyna wypchnęła czter-nastocentymetrowe ostrze.- Co to za popapraniec? - zwrócił się do Mazura.Mówił prawie szeptem, przepadła gdzieś poprzednia aro-gancja, gdy nazywał gospodarza kopidołem.Nie sposób byłonie dostrzec marmurowej cery niespodziewanego gościa, głę-boko zapadniętych sinych oczodołów, a przede wszystkim oczu:prawie samych białek, poprzecinanych licznymi, krwawymiwylewami; tylko gdzieś spod górnych rzęs wyłaniały się czarneplamy zrenic, z cienką na milimetr tęczówką - może dlategowciąż trzymał głowę ku dołowi, jakby patrzył na świat spodełba.- To mój ochroniarz - podjął Bogusław Mazur.Głos mu drżał, ale nie zamierzał darować skurwielom,choćby sam miał paść, rozszarpany przez jakiegoś pieprzonegozombi.- Jeszcze krok i strzelam! - wrzasnął bandyta z waltherem.Zenon Gadowski zwrócił ku niemu trupią twarz i zrobił za-kazany krok.Młodzieniec strzelił.Strzelał raz po raz, z czymś w rodzajurozpaczy malującej się na twarzy, ponieważ przeciwnik zbliżałsię, jakby hukano doń ślepakami.Dwa ostatnie strzały, siódmy iósmy, oddał mierząc w głowę, wyraznie widział dwie ranki,jakie pozostawił śrut, jedną na czole, drugą na policzku, ale niewyglądało na to, żeby na mężczyznie zrobiło to jakiekolwiekwrażenie.Nawet nie leciała krew.Bandyta cofał się coraz bardziej, aż wreszcie dotknął plecamiściany.Ze ściśniętym gardłem, jak zahipnotyzowany, wpatry-wał się w makabryczne oblicze.Nagle potwór zatrzymał się.ToJacek przyskoczył ze swym sprężynowcem i szerokim zama-chem wbił go w plecy mężczyzny.Odsunął się i zamarł, cze-kając na efekt.Z pewnością nie tego się spodziewał: nieboszczyk wciąż stałtwardo na nogach, sprawiając wrażenie kogoś usiłującegoprzypomnieć sobie, co też dzisiaj miał kupić w tym sklepie? Wkońcu odwrócił się powoli i błysnął spojrzeniem białych, prze-krwionych oczu.- Przyjechaliście.samochodem.?Bandyta przytaknął gorliwie, nerwowo kiwając głową raz zarazem.- Kto.jest.kierowcą.?- On! - Skwapliwie wystawiony palec wskazujący mierzyłw przyklejonego do ściany kolegę.- No.to.masz.szczęście.A.ty.pecha.Woskowa dłoń pochwyciła klapy eleganckiej marynarki iprzyciągnęła postawnego mężczyznę, jakby był szmacianymmanekinem, a nie człowiekiem z krwi i kości.Rozległ sięwrzask, zagłuszający nieprzyjemny trzask łamanej kości.Prawa ręka zawisła bezwładnie.Potem kolejny wrzask.Lewa ręka.Gadowski puścił swą ofiarę, która, jęcząc, osunęła się napodłogę.W zwolnionym tempie wykonał ponowny obrót,powracając niesamowitym spojrzeniem do pierwszego bandyty.Wbity w plecy nóż sterczał niczym jakiś makabryczny wieszak.- Pistolet.- Rozkazująco wyciągnął przed siebie rękę.Walther natychmiast spoczął w jego dłoni.- Tobie.daruję.Jakoś.musicie.wrócić.samocho-dem.Twarz bandyty dziwnie upodobniła się do twarzy prześla-dowcy, nabierając tej samej woskowosinej barwy [ Pobierz całość w formacie PDF ]