[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rozkoszując się nią.Później płomienie narosły, głodne i chciwe, i nie dało się im oprzeć, rzucili się więc w ogień, w pożogę zmysłów.Padli na łoże, igrali w ciepłym świetle popołudnia.Umacniała się.Coraz pewniejsza, potężniejsza.Owa siła, która powstała i owładnęła nimi, kiedy, złączeni w jeden umysł i ciało, mknęli na szczyt, a później szybowali wysoko.Aż roztrzaskali się na kawałki.Przywarli do siebie i wolno opadali, wracając po spirali do rzeczywistości, do ciężkiego łomotu serc, do cichych, urywanych, przyśpieszonych oddechów.Do radości tego, że mogą obejmować, trzymać, tulić ciało partnera.Chronić je.Blisko przy sobie.W miękkim, złotym blasku, w cieple tego łoża, jeden fakt ukazywał się krystalicznie jasno.Żadne z nich się nie wycofa, to wykluczone.Nie zarządzą odwrotu, bez względu na wyzwanie.Chcieli tego, oboje, tego i wszystkiego, do czego mogłoprowadzić.Kiedy osunęli się na poduszki, a ona wczołgała się w jego ramiona, ich spojrzenia się spotkały.i wyczytał w jej oczach to samo postanowienie, które rezonowało głęboko w nim.Bez słów, bez dalszego namysłu, w tej właśnie chwili podjęli zobowiązanie.Wobec siebie nawzajem, swej wspólnoty, przyszłego życia.Tego, co dzielili.Dla tego czegoś staną do walki z każdym wrogiem.Ponieważ to było warte każdej ceny.Tak proste.Tak elementarne.Złożyła głowę na jego ramieniu i rozluźniła się, wtulona w jego ciało.Zamknął oczy i przygarnął ją do siebie.Kiedy spływało zeń napięcie, uśmiechnął się w duchu, a ku niebiosom wzleciała jego modlitwa – za babkę cioteczną Emily.Całkowicie pogodził się z jej manipulacją.Rozdział 12Wczesnym rankiem następnego dnia Henrietta wjechała doparku na grzbiecie swej klaczy.Za nią podążali na koniach dwaj stajenni, obaj czujni, gotowi zadbać o to, by nikt nie próbował jej zaczepiać czy w jakikolwiek sposób jej zagrozić.Ranek wstał chłodny i wilgotny, delikatne smugi mgły lgnęły do drzew i owijały się wokół krzewów w głębi parku.Słońce nie przedarło się jeszcze przez jasnoszare chmury, ptasie trele brzmiały jak wytłumione.– Przynajmniej nie ma wiatru – wymamrotała Henrietta.Na taką poranną przejażdżkę wybierała się zwyczajowo dwa razy w tygodniu.Podczas gdy ochoczo przystała na dodatkową ochronę, ani myślała dopuścić, żeby byle nikczemnik, niedoszły zabójca, dyktował jej, jak ma wieść swoje życie.Jednakże ze względu na niebezpieczeństwo James nalegał, że do niej dołączy, i to akurat w pełni jej odpowiadało; ustalili, że spotkają się na początku wysypanego rozdrobnioną korą toru wzdłuż Rotten Row.Świadoma ciepła, jakie ogarniało ją na myśl o ujrzeniu Jamesa, z niecierpliwością jechała szybko w stronę toru.Choć na zewnątrz demonstrowała spokój, była nerwowa iskonsternowana.Nie mogła sobie znaleźć miejsca, dokuczał jej nieustanny nadzór, który zadziwiająco prędko przybrał na sile, odkąd resztę rodziny poinformowano o zagrożeniu dla jej życia.Nie spodziewała się, że będzie się czuła aż tak obserwowana, do tego stopnia, że trzy godziny spędzone minionej nocy na balu, zamiast dostarczyć jej rozrywki, okazały się ciężkimdoświadczeniem, które trzeba było jakoś przetrwać.Nawet stała obecność Jamesa u jej boku nie pomogła ukoić wrażenia, że się dusi.– Dopóki nie złapią i nie powieszą za pięty tego przeklętego łajdaka – wymamrotała – będę chyba musiała nauczyć się to znosić.Dotarła na początek toru i bez większego zdziwienia odkryła, że James na nią nie czeka.Ściągnęła wodze, nachyliła się ipoklepała lśniącą szyję klaczy.– Obawiam się, że przyjechałyśmy ociupinkę za wcześnie.Umówili się z Jamesem o wyjątkowo wczesnej godzinie, ale, niezdolna usiedzieć w miejscu, Henrietta wyszła z domu, kiedy tylko się wyszykowała.W tej chwili okolica świeciła pustkami.Widziała jedynie dwie grupki jeźdźców, obie już na torze: trzech młodych, modnych dżentelmenów oraz dwóch starszych, którzy odbywali regularną poranną przejażdżkę dla zdrowia.Cała piątka zauważyła jej eskortę i trzymała się z daleka.Poruszyła się w siodle.Klacz zatańczyła w miejscu, kiedy trzej młodsi dżentelmeni ustawili wierzchowce na początku toru, a potem przemknęli koło niej z głośnym tętentem kopyt.Uwielbiała biegać, bardzo jej się nie podobało, że Henrietta ją powstrzymuje.– James zaraz tu będzie.– Henrietta zapanowała nad klaczą.Wraz z nią popatrzyła tęsknie wzdłuż toru.– Przebiegniemy się, kiedy nadjedzie.Z drugiej strony.Wszak miała obstawę, a tor nie był aż tak długi.przy czym poza pięcioma jeźdźcami, których zresztą znała z widzenia, w okolicy nikt się nie kręcił.Klacz znów zatańczyła, od czego Henrietta zakołysała się w siodle.– Och, no dobrze.– Poluzowała wodze, skierowała się napoczątek toru i zawołała przez ramię: – Zrobię jedną rundkę!Stajenni zbliżyli się szybko.Kiedy na torze Henriettapopędziła klacz do galopu, utrzymywali pozycje tuż za nią.Galopowali płynnie do końca toru.Roześmiana – w lepszym nastroju, bardziej wolna, z lekkością w sercu – Henrietta ściągnęła wodze i zawróciła po szerokim łuku, chcąc pognać znów na początek trasy.Podniósłszy wzrok, zobaczyła w oddali Jamesa, którywłaśnie wyłaniał się z mgły.Pomachała mu i zawołała, żeby zwrócić jego uwagę.Spostrzegł ją, uśmiechnął się, uniósł dłoń w geściepozdrowienia.Z uśmiechem pochyliła się do przodu.Bang!James ujrzał, jak Henriettą szarpnęło i zaczęła zginać się w siodle, nim dotarł do niego huk wystrzału.Poczuł się tak, jakby otrzymał cios pięścią w pierś.Dźgnął konia piętami i popędził przez murawę.Strach lodowatymi szponami chwycił go za serce, ścisnął.I już zatrzymywał siwka przy spłoszonej karej klaczy.Miałmglistą świadomość, że dwaj stajenni kręcą się w pobliżu, własnymi ciałami i końmi odgradzając Henriettę od gęstych krzaków, skąd bez wątpienia padł strzał.Jednakże całą uwagę, wszystkie myśli i zmysły skupiał na Henrietcie.Osunęła się do przodu, jej ręce zwisały bezwładnie po bokach lśniącej końskiej szyi.Krew ciekła jej po policzku, znikając w czarnej sierści konia.Była śmiertelnie blada, ale jej plecy wznosiły się nieznacznie i opadały.James zdławił panikę, puścił wodze i sięgnął po Henriettę.Manipulował przez chwilę, nim uwolnił ją z damskiego siodła, a następnie uniósł i usadowił przed sobą, w swych ramionach.Tuląc ją do siebie, czuł, jak jej pierś rozszerza się i kurczy.Rytmicznie, raz za razem.Ostrożnie przesunął jej głowę i obejrzałranę, paskudną bruzdę nad uchem, po czym wypuścił powietrze z płuc.Wziął kolejny głęboki oddech, kiedy jego rozszalałe myśli się uspokajały.– Żyje.– Popatrzył na zaniepokojonych stajennych.– Będzie żyła.To tylko brzydkie draśnięcie.Spojrzał na jej twarz.Wskutek bólu i szoku straciłaprzytomność, obficie krwawiła, ale nie umrze.Zalała go fala ulgi; gdyby stał, zapewne powaliłaby go na kolana.Niezdarnie poszukał chusteczki, złożył ją i docisnął mocno do rany Henrietty, a później podniósł wzrok na stajennych.Ich zmartwione spojrzenia uzmysłowiły mu, że czuli się rozdarci –powinni podjąć próbę schwytania łotra czy raczej zostać i pomóc przy rannej?– Zabiorę ją do domu.– Zacisnął wargi i skinął głową kuzaroślom.– Weźcie klacz i sprawdźcie, co uda wam się znaleźć.Nie potrzebowali kolejnej zachęty; jeden z nich chwyciłwodze klaczy i odjechali galopem.James nie tracił czasu na śledzenie ich poczynań.Kierując siwkiem za pomocą kolan, na tyle szybko, na ile się odważył, pogalopował przez park, a potem Park Lane i na Upper Brook Street [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •