[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pierwszy wozny objawił niezadowolenie swoje wzruszając ramio-nami, parskając z cicha w saperskie, przystrzyżone wąsy; wszakżeuspokoił się natychmiast, a zagłębiwszy dwa palce w tabakierkęusiłował ograniczyć swoje poruszenia do jak najmniej widocznychzbliżeń między tabaką a nosem.Właściwie co mu było złego siedzieć tak i słuchać? Co innego,gdyby stał przy drzwiach, wtedy, oczywiście, należałby do opozycji.Tymczasem za stołem ten i ów poruszył się w fotelu w sposób niepozostawiający żadnej wątpliwości, że wystąpienie pana obrońcypotępia i wprost je uważa za niewczesne drwiny.Skąd znów taka nowa jurysprudencja, żeby oskarżonych przedostatnim przymówieniem się do wyjaśnień w toku rozpraw wzy-wać? Czy nie jest to samowolność, niczym nie uzasadniona? Gonie-nie za pustym efektem? Za oryginalnością?Niemniej i panowie przysięgli kręcili się w ławkach jak wijuny,gdy praży słońce.Dokądże ich, u diaska, trzymać tutaj myślą? Pula nie rozegrana,szczupak na dziewiątą u Froima, a tu nowa heca! Na kata się zdałataka robota, kiedy ani zjeść, ani wypocząć me można swojej porze!Jeden tylko prokurator patrzył na obrońcę ze współczuciem, i onwprawdzie uznawał pewną niewczesność tych rekryminacyj, ow-szem skłonny był je uważać wprost za wybieg prawny, ale z drugiejznów strony czuł się pociągniętym do mówcy tajemną sympatią.W lot pochwycił pan obrońca ten delikatny odcień na wyrazistejtwarzy prokuratora, a ponieważ pan prezydujący milczał bębniącnerwowo o poręcz fotela, co można było sobie tak i siak tłumaczyć,skłonił się z lekka ku stołowi i rzuciwszy głową jak piłką z lewegoramienia na prawe, rzekł:95 Maria Konopnicka- Pozwalam sobie wniosek mój ponowić i najusilniej przy nimobstawać.Wysoki Sąd nie może być obojętnym na korzyści, jakiesprawie przynieść może wyjaśnienie wskazanego punktu.Nie jestto jednym i tym samym, czy ser i masło zjadł ktoś z chlebem czyteż zamiast chleba.Na różnicę tę kładę nacisk.Jest ona ważną, jestona decydującą.Gdy zaś ani świeżo ukończone badanie świadków,ani strona poszkodowana żadnych nie dostarczyły w tym wzglę-dzie wskazówek.to jasne, iż trzeba zasięgnąć wyjaśnień u samychobwinionych.Pan prezes pozwoli.- dodał skłoniwszy się lekkoi zawieszając głos w oczekiwaniu.A gdy kategorycznej odmowy nie było, zwrócił się do stojącychpoza sobą ławek i w chłopskim narzeczu Poleszuków krzyknął:- Chadzicie, rabiata !Natychmiast w ławkach.które się dotąd wydawały puste, zako-tłowało się.zadudniło od licznych stóp bosych i z głębi zaczęły sięwysypywać małe, szare postacie.- Bliże! - zawołał adwokat, któremu wzrok rozbłysnął nagle.Małeszare postacie zaruszały się, zakłębiły i posunęły ku obrońcy kro-kiem.- Szcze bliże! - krzyknął znowu jakimś świeżym, młodym, jakgdyby w polnych rosach opłukanym głosem.- Szcze bliże!Wszystkich ich teraz dobrze widać było.Zapędzili się i stanęlizbici w kupkę jak te owce siwe.Pięciu ich było.Chłopcy drobni, przymizerowani, spaleni wiatrem i słońcem.Najstarszy mógł mieć lat ze czternaście może.najmłodszy z dzie-sięć, albo i mniej jeszcze.Ot, poganiacze wiejscy od gęsi.od cieląt,od drobnego statku, a może i wprost z chałupy Nisko podcięte,konopiaste i czarniawe grzywy zakrywały im czoła, policzki mieliśniade, zapadłe nieco, miny nastraszone i ciekawe.Na jednych grzbietach wisiały płócienne świtki, na drugich pół-kożuszki porwane, różną nicią szyte: najmłodszy miał tylko siwą96 Nowelekoszulinę pacześną, wypuszczoną powierzch na takież okręconesznurkiem u bosych nóg porcięta.Czapki trzymali w obu rękach,przyciskając je silnie do piersi; oczy mieli wytrzeszczone, otwarteusta, wyciągnięte, cienkie jak u wróbli szyje.Przemówił coś do nich jeden pan zza stołu.ale nie zrozumielitego.Roztargnione ich spojrzenia błądziły po świetnych mundu-rach, po złotych ramach wiszącego w głębi obrazu, zatrzymywałysię na dzwonku, na błyszczących kałamarzach, na srebrnym krzy-żu, na czerwonym suknie.- Ojej, co tu bogactwa różnego! Ojej, co tu bogactwa!Mały Chwiedoś nie był zgoła pewny, czy panowie za stołem sążywi, czy tez tylko taka o mełka i w wątpliwości tej szturchnąłw bok Benedycia, wskazując głową na prokuratora.Ale Benedyći nie poczuł tego.Był on cały pochłonięty widokiem łańcucha napiersiach pana prezydującego.- Boh mi ! A jaka jasność! Jakie gromnice! Wielka bogatość!Okropnie wielka bogatość!,,Kab jeść dali - myśli przezorny Auć patrząc spode łba nieufnie -to tylko stać a patrzeć, u dziwować się światu!Chwieje głową i zadziera konopiastej grzywy ku gorejącemu nadnim świecznikowi, który mu się wydaje większym i daleko piękniej-szym od słońca.Ale najstarszy z chłopców, Ustim, jedynak Chwyłyny wdowy, cojuż od roku dworskie zrebce pasa, miarkuje sobie, że kiedy ich tuw taką paradę wpuścili, to jużci nie dla śmiechu.Jest to chłopakbystry i roztropny. Oho! - myśli, a jego śniada twarz obleka się nagłym niepoko-jem.Wie on dobrze, jako był przyczyńcą do zjedzenia owych serówi owego masła; jużcić to tak na sucho nie ujdzie.Koza jak koza.strachu nie ma, a to jakby w chałupie, bo i brudno, i głodno taksamo [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •