[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pogrą\ona wciemnościach kaplica przypominała grotę.Pachniała wilgocią, mchem i starymdrewnem.Zawołała: Jest tu kto?!.Jej głos odbił się echem.Postąpiła kilka kroków w mroku.Nagle serce skoczyło jejdo gardła.Coś musnęło jej rękę.Stanęła skamieniała i zaczęła macać czubkami palców.Rozpoznała klęcznik.Odzyskała równowagę.Jej oczy przywykły do mroku.Powtórzyła pytanie ciszej,znacznie mniej pewnym głosem. Jest tu kto?.Odpowiedział jej tylko plask wilgotnych płatków śniegu o szyby.Po omacku,unikając zderzenia z krzesłem, ruszyła ku ołtarzowi, który dostrzegała w migotliwymblasku dwóch świec pod krucyfiksem.W głębi kaplicy.Nagle o parę metrów od ołtarza pojawiła się biała postać i ruszyła w jej stronę.Ambre cofnęła się odruchowo między rzędy krzeseł, burząc ich ustawienie.Postaćominęła ją w ostatniej chwili i przeszła tu\ przed nią.Była to stara Indianka, owinięta w biały pled, najprawdopodobniej zajmująca siędzwonem.Miała spuszczone oczy.Jakby Ambre nie istniała.Oniemiała z wra\enia, Ambre patrzyła na nią nie mogąc wykrztusić słowa.Kiedydoszła do siebie, było za pózno.Staruszki o pomarszczonej twarzy ju\ nie było.Ambrewyszła za nią.Nie zobaczyła jej równie\ na placyku.Indianka zniknęła.Znów \ywego ducha.Szary, pochmurny dzień zasypał miasto wirującymi płatkami.64Spoglądając na wymarłe miasteczko, na zamknięte okiennice, powiedziała sobie, \e niezdoła się wiele dowiedzieć.Pomyślała o Melu, Melu Turnerze.Mo\e on coś jej powie.Według słów Sama Joshuy, Mel mieszkał w dolinie, w Crown Point.Cztery godziny pózniejSide-car Mela Turnera zatrzymał się z patetyczną czkawką przed bramą drewnianejchaty, połatanej byle jak kawałkami blachy i deskami pomalowanymi naprędce.Melwysiadł i zsunął na czoło grube okulary pilota, godne bohatera przestworzy z początkuwieku.Był równie okrągły i tłusty, jak Jeff chudy i kościsty.Między kuzynami istniałojednak pewne podobieństwo fizyczne.Ten sam nieobecny wygląd, to samo spojrzeniekrótkowidza.A przede wszystkim, takie same uszy.Mel pchnął kratę, pełniącą rolę bramy.W tym właśnie momencie zauwa\ył, \e wstarym, bujanym fotelu na ganku siedzi młoda kobieta, która o dziwo zdaje się naniego czekać. Pani do mnie? zapytał przekonany, \e to jakaś pomyłka. Czekam na pana od czterech godzin powiedziała Ambre wstając z fotela, a wjej głosie brzmiała tak wyrazna ulga, \e Mel a\ stanął w miejscu. Ale o co chodzi? Ju\ się przedstawiam powiedziała ściskając \arliwie jego dłoń. AmbreManari.Pracuję z Jeffem, pańskim kuzynem. Jeff.Jeff. powtarzał machinalnie Mel, patrząc na Ambre, jak na chodzącązagadkę.Jakim cudem jego kuzyn mógł zdobyć taką dziewczynę dla tej swojej gazetydla ubogich? Mo\e wejdziemy? zapytała Ambre. Nie jest mi zbyt ciepło.To stwierdzenie ściągnęło go na ziemię.Wprowadził ją do środka, bełkocąc słowaprzeprosin: Nie ma czasu na sprzątanie.Kawalerskie \ycie.Cały czas przy chorych.W chacie było podobnie, jak na zewnątrz.Wyglądała na skład rozmaitych przedmiotów: na fotelu spoczywał pęk wędek;indiańska maska wykrzywiała się, wystrojona w czapkę pompiarza ze stacjibenzynowej; puszki po piwie stały uło\one w piramidy i wie\e.Kufle plątały sięwszędzie: w zlewie, w szafach, nawet w hamaku rozpiętym między dwoma indiańskimitotemami.tego artystycznego nieładu królowała gliniana rzezba wielkości człowieka.WśródKształtem obiekt ów dziwnie przypominał kulę karabinową albo raczej, biorąc poduwagę rozmiary pocisk.65 Rzezbi pan? zapytała z uśmiechem.Mel, zajęty właśnie parzeniem herbaty na starej kuchence, podniósł głowę.Na czolemiał nadal okulary do jazdy. Nie.Nie rzezbię. Sądziłam. To nie rzezba, ale biologia. Zbli\ył się do glinianego pocisku i pogładził gow zamyśleniu palcem. To, co pani tu widzi, jest modelem wielkości człowiekanajmniejszego i najgrozniejszego wroga ludzi.To wirus.Wytrzeszczyła oczy.Oczy doktorka odpowiedziały zza szkieł uprzejmymuśmiechem. Wydaje się pani zdziwiona? Tak.Inaczej wyobra\ałam sobie wirus.Zresztą w ogóle go sobie niewyobra\ałam.Ledwie wiem, co to jest. Jak przewa\ająca część ludzi, niech się pani nie przejmuje.Jednak\e zwierzę,które ma pani przed sobą, czy raczej jego gliniany model, jest naszym najgrozniejszymwrogiem.Jego mo\liwości są tysiąc.dziesięć tysięcy razy większe ni\ istoty ludzkiej.Na przykład człowiek rozmna\a się powoli: dwa, trzy egzemplarze w ciągudwudziestu lat.Reprodukcja wirusa sięga wielu milionów w ciągu dwudziestu czterechgodzin! To byt stworzony do zabijania.śaden człowiek, \adne zwierzę na Ziemi niepotrafi mu się oprzeć.On właśnie prze\yje wszystkie istniejące obecnie gatunki.Proszętylko pomyśleć, \e jutro rano nowy, zmutowany wirus mo\e pojawić się i w niecałymiesiąc zdziesiątkować istoty \yjące na Ziemi! Wirus wielkości kilku dziesiątychmilimetra! Nieprzypadkowo biolodzy wybrali łacińskie słowo virus , czyli trucizna ,na oznaczenie tej prawdziwej machiny śmierci.Mówił to tonem wró\bity. Ale wtrąciła zaintrygowana Ambre jak działa wirus, \e jest a\ takśmiercionośny? To proste.Jego szkodliwość wynika z budowy.Konstrukcja genetyczna wirusajest \ałośnie uboga.Jest więc zmuszony posługiwać się dziedzictwem genetycznyminnych, zazwyczaj komórkami organizmu ludzkiego, aby zachować własny gatunek. Nie rozumiem, czemu miałby przez to stać się zabójczym. Zrozumie pani.Aby wykorzystać genetyczne narzędzia komórki, któraposłu\y mu do namna\ania się, wirus działa jak pirat komputerowy.Wnika do komórki izmienia jej kod genetyczny, tak aby wytwarzała nowe wirusy.Od dziesięciu tysięcy dostu tysięcy w ciągu paru godzin! Pod ich presją błony komórkowe wkrótce pękają,66uwalniając tym samym masę nowych piratów, gotowych skolonizować kolejno nowekomórki.To nazywa się właśnie infekcją wirusową.I gdyby nasz organizm nie miałdość skutecznego systemu ochrony i nadzoru, ka\da taka infekcja równałaby się śmierci.Trzeba pamiętać, \e tysiące wirusów atakują nasz organizm ka\dego dnia.Ambre zamyśliła się na moment.Z odrazą spoglądała na pocisk-wirus. Właśnie, Mel.Przyjechałam, by pomówić o wirusie.O wirusie grypyszalejącej w Mount Creek.Byłam dziś rano w miasteczku, ale nie spotkałam \ywegoducha.Prawdziwy cmentarz.Jaka jest prawda, Mel? Czy jest tak wielu chorych, jak panpowiedział wczoraj Jeffowi? Co pan o tym myśli? Co o tym myślę?.Nie za du\o.Symptomy są zawsze takie same.Osłabienie,silne zmęczenie, wysoka gorączka, która gwałtownie wzrasta do 39, nawet 40 [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Pogrą\ona wciemnościach kaplica przypominała grotę.Pachniała wilgocią, mchem i starymdrewnem.Zawołała: Jest tu kto?!.Jej głos odbił się echem.Postąpiła kilka kroków w mroku.Nagle serce skoczyło jejdo gardła.Coś musnęło jej rękę.Stanęła skamieniała i zaczęła macać czubkami palców.Rozpoznała klęcznik.Odzyskała równowagę.Jej oczy przywykły do mroku.Powtórzyła pytanie ciszej,znacznie mniej pewnym głosem. Jest tu kto?.Odpowiedział jej tylko plask wilgotnych płatków śniegu o szyby.Po omacku,unikając zderzenia z krzesłem, ruszyła ku ołtarzowi, który dostrzegała w migotliwymblasku dwóch świec pod krucyfiksem.W głębi kaplicy.Nagle o parę metrów od ołtarza pojawiła się biała postać i ruszyła w jej stronę.Ambre cofnęła się odruchowo między rzędy krzeseł, burząc ich ustawienie.Postaćominęła ją w ostatniej chwili i przeszła tu\ przed nią.Była to stara Indianka, owinięta w biały pled, najprawdopodobniej zajmująca siędzwonem.Miała spuszczone oczy.Jakby Ambre nie istniała.Oniemiała z wra\enia, Ambre patrzyła na nią nie mogąc wykrztusić słowa.Kiedydoszła do siebie, było za pózno.Staruszki o pomarszczonej twarzy ju\ nie było.Ambrewyszła za nią.Nie zobaczyła jej równie\ na placyku.Indianka zniknęła.Znów \ywego ducha.Szary, pochmurny dzień zasypał miasto wirującymi płatkami.64Spoglądając na wymarłe miasteczko, na zamknięte okiennice, powiedziała sobie, \e niezdoła się wiele dowiedzieć.Pomyślała o Melu, Melu Turnerze.Mo\e on coś jej powie.Według słów Sama Joshuy, Mel mieszkał w dolinie, w Crown Point.Cztery godziny pózniejSide-car Mela Turnera zatrzymał się z patetyczną czkawką przed bramą drewnianejchaty, połatanej byle jak kawałkami blachy i deskami pomalowanymi naprędce.Melwysiadł i zsunął na czoło grube okulary pilota, godne bohatera przestworzy z początkuwieku.Był równie okrągły i tłusty, jak Jeff chudy i kościsty.Między kuzynami istniałojednak pewne podobieństwo fizyczne.Ten sam nieobecny wygląd, to samo spojrzeniekrótkowidza.A przede wszystkim, takie same uszy.Mel pchnął kratę, pełniącą rolę bramy.W tym właśnie momencie zauwa\ył, \e wstarym, bujanym fotelu na ganku siedzi młoda kobieta, która o dziwo zdaje się naniego czekać. Pani do mnie? zapytał przekonany, \e to jakaś pomyłka. Czekam na pana od czterech godzin powiedziała Ambre wstając z fotela, a wjej głosie brzmiała tak wyrazna ulga, \e Mel a\ stanął w miejscu. Ale o co chodzi? Ju\ się przedstawiam powiedziała ściskając \arliwie jego dłoń. AmbreManari.Pracuję z Jeffem, pańskim kuzynem. Jeff.Jeff. powtarzał machinalnie Mel, patrząc na Ambre, jak na chodzącązagadkę.Jakim cudem jego kuzyn mógł zdobyć taką dziewczynę dla tej swojej gazetydla ubogich? Mo\e wejdziemy? zapytała Ambre. Nie jest mi zbyt ciepło.To stwierdzenie ściągnęło go na ziemię.Wprowadził ją do środka, bełkocąc słowaprzeprosin: Nie ma czasu na sprzątanie.Kawalerskie \ycie.Cały czas przy chorych.W chacie było podobnie, jak na zewnątrz.Wyglądała na skład rozmaitych przedmiotów: na fotelu spoczywał pęk wędek;indiańska maska wykrzywiała się, wystrojona w czapkę pompiarza ze stacjibenzynowej; puszki po piwie stały uło\one w piramidy i wie\e.Kufle plątały sięwszędzie: w zlewie, w szafach, nawet w hamaku rozpiętym między dwoma indiańskimitotemami.tego artystycznego nieładu królowała gliniana rzezba wielkości człowieka.WśródKształtem obiekt ów dziwnie przypominał kulę karabinową albo raczej, biorąc poduwagę rozmiary pocisk.65 Rzezbi pan? zapytała z uśmiechem.Mel, zajęty właśnie parzeniem herbaty na starej kuchence, podniósł głowę.Na czolemiał nadal okulary do jazdy. Nie.Nie rzezbię. Sądziłam. To nie rzezba, ale biologia. Zbli\ył się do glinianego pocisku i pogładził gow zamyśleniu palcem. To, co pani tu widzi, jest modelem wielkości człowiekanajmniejszego i najgrozniejszego wroga ludzi.To wirus.Wytrzeszczyła oczy.Oczy doktorka odpowiedziały zza szkieł uprzejmymuśmiechem. Wydaje się pani zdziwiona? Tak.Inaczej wyobra\ałam sobie wirus.Zresztą w ogóle go sobie niewyobra\ałam.Ledwie wiem, co to jest. Jak przewa\ająca część ludzi, niech się pani nie przejmuje.Jednak\e zwierzę,które ma pani przed sobą, czy raczej jego gliniany model, jest naszym najgrozniejszymwrogiem.Jego mo\liwości są tysiąc.dziesięć tysięcy razy większe ni\ istoty ludzkiej.Na przykład człowiek rozmna\a się powoli: dwa, trzy egzemplarze w ciągudwudziestu lat.Reprodukcja wirusa sięga wielu milionów w ciągu dwudziestu czterechgodzin! To byt stworzony do zabijania.śaden człowiek, \adne zwierzę na Ziemi niepotrafi mu się oprzeć.On właśnie prze\yje wszystkie istniejące obecnie gatunki.Proszętylko pomyśleć, \e jutro rano nowy, zmutowany wirus mo\e pojawić się i w niecałymiesiąc zdziesiątkować istoty \yjące na Ziemi! Wirus wielkości kilku dziesiątychmilimetra! Nieprzypadkowo biolodzy wybrali łacińskie słowo virus , czyli trucizna ,na oznaczenie tej prawdziwej machiny śmierci.Mówił to tonem wró\bity. Ale wtrąciła zaintrygowana Ambre jak działa wirus, \e jest a\ takśmiercionośny? To proste.Jego szkodliwość wynika z budowy.Konstrukcja genetyczna wirusajest \ałośnie uboga.Jest więc zmuszony posługiwać się dziedzictwem genetycznyminnych, zazwyczaj komórkami organizmu ludzkiego, aby zachować własny gatunek. Nie rozumiem, czemu miałby przez to stać się zabójczym. Zrozumie pani.Aby wykorzystać genetyczne narzędzia komórki, któraposłu\y mu do namna\ania się, wirus działa jak pirat komputerowy.Wnika do komórki izmienia jej kod genetyczny, tak aby wytwarzała nowe wirusy.Od dziesięciu tysięcy dostu tysięcy w ciągu paru godzin! Pod ich presją błony komórkowe wkrótce pękają,66uwalniając tym samym masę nowych piratów, gotowych skolonizować kolejno nowekomórki.To nazywa się właśnie infekcją wirusową.I gdyby nasz organizm nie miałdość skutecznego systemu ochrony i nadzoru, ka\da taka infekcja równałaby się śmierci.Trzeba pamiętać, \e tysiące wirusów atakują nasz organizm ka\dego dnia.Ambre zamyśliła się na moment.Z odrazą spoglądała na pocisk-wirus. Właśnie, Mel.Przyjechałam, by pomówić o wirusie.O wirusie grypyszalejącej w Mount Creek.Byłam dziś rano w miasteczku, ale nie spotkałam \ywegoducha.Prawdziwy cmentarz.Jaka jest prawda, Mel? Czy jest tak wielu chorych, jak panpowiedział wczoraj Jeffowi? Co pan o tym myśli? Co o tym myślę?.Nie za du\o.Symptomy są zawsze takie same.Osłabienie,silne zmęczenie, wysoka gorączka, która gwałtownie wzrasta do 39, nawet 40 [ Pobierz całość w formacie PDF ]