[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.*Kiedy otworzyłem oczy, chmurne godziny nie minęły jeszcze.Stojący przy mniestrażnik dawał mi znaki, abym szedł za nim.Chciałem obudzić Grinje, ale sługa pokręciłprzecząco głową.Ruszyłem za nim i przez mroczne korytarze dotarliśmy do przedsionkasąsiadującego z Karneolową Salą.Jakiś cień krążył tam gorączkowo  był to Hilgor.Kiedyzostaliśmy sami, ujął moje ręce. On nas wybrał, Peter! Arkant? Pójdziemy na drugą stronę gór. Po co? I dlaczego właśnie my? Przypadliśmy mu do serca.Nic więcej nie wiem.Otwarły się drzwi i wszedł Seburst.Potem, w blasku pochodni, wkroczył przez inneArkant w towarzystwie Hancka. Chodzmy  powiedział.Minęliśmy kilka sal i znalezliśmy się na znanym już nam górnym podeście monumen-talnych schodów, po czym zeszliśmy w dół po białych stopniach.Na prawo i lewo migotałyczerwonym blaskiem olbrzymie witraże zamykające kolosalny hall.Szliśmy prosto przedsiebie, w głąb ślepej galerii.Wreszcie otwarły się jakieś drzwi, oblało nas słabe światło.Usłyszeliśmy w pobliżu chlupot wody i poczuliśmy jej zapach, zanim jeszcze dostrzegliśmypowolny nurt płynący w głębokim skalnym kanale.Czekała tu nas duża, ozdobna łódz, zaopa-trzona w kasztel mieszkalny.Arkant zajął miejsce na ławce przymocowanej na rufie, my rozsiedliśmy się wzdłużburt.Czterej młodzieńcy w mundurach straży przybocznej stali na łodzi z długimi żerdziamiw rękach.Na znak dany przez Hancka ruszyliśmy w drogę.Pierwsze chwile wypełniał jedynie półmrok, błyski pochodni, ciężkie oddechy przewo-zników walczących z prądem.Potem ściana skalna po lewej stronie zalśniła przyćmionymświatłem i ukazał się długi bez końca szereg krystalicznych, wielobocznych kolumn; od czasudo czasu w przerwach między nimi dostrzegaliśmy niebo, morze, kawałek równiny, gdyżUryks odradzał się już po okresie chmurnych godzin.Tak więc poznaliśmy teraz odwrotną stronę, wnętrze owej poziomej bruzdy na zboczugór, która tak mnie kiedyś fascynowała.Mieliśmy odkryć jej tajemnicę.Arkant, siedząc wewładczej pozie, oddawał się rozmyślaniom.Nikt nie przerywał jego milczenia.Po pewnym czasie droga wodna skręciła pod kątem prostym, a świetlista ściana zgasłaza nami całkowicie.Z pewnością przebijaliśmy się w poprzek masywu.Ale wieloboczne ko-lumny z kryształu górskiego i tutaj zdobiły ściany.Z pochodni spadały na nie garście złotych,szybko gasnących iskier; ale niekiedy płonęły chwilę jak ogniste krzewy i zmuszały nas domrużenia powiek. Przewoznicy napierali na żerdzie ruchem, który dzielił równomiernie czas.*Przed metalowymi, wpuszczonymi w skałę drzwiami Arkant zatrzymał się dłuższąchwilę, wyjaśniając Hanckowi i Hilgorowi działanie sekretnego zamka.Seburst i ja usunęli-śmy się na stronę.Za nami, w znacznej już odległości, przewoznicy siedli na burtach łodzi,zadyszani po niedawnych wysiłkach.Pośród nieprzeniknionych ciemności krąg światłapochodni zdawał się zamykać ich jak w klatce.Pod koniec tego ostatniego postoju Seburst nie mógł się powstrzymać i szepnął mi naucho: Ten zamek.Już wiem.Na razie widziałem w tych słowach jedynie satysfakcję, dziecinną raczej, którą możnamu było darować.*Kiedy zalało nas światło, byliśmy już po drugiej stronie gór, w zakazanej krainie.Czułem gorączkowe napięcie i trochę lęku, z jakimi Hilgor mówił o niej podczas naszejwyprawy do Zielonych Wrót; dziś jeszcze czuję to samo.Znalezliśmy się w głębi rozległej groty i po jej lekko pochyłym dnie poszliśmy w stronęwyjścia.Ale zanim dotarliśmy do niego, Arkant skręcił w korytarz wykuty z lewej strony wścianie skalnej.Było to tylko przejście prowadzące do czegoś w rodzaju wielkiej lodżii, jakbyobserwatorium tchnącego tajemniczym spokojem, gdzie rozrzucone głazy grały rolę foteli.Skała miała wszędzie szary kolor, lśniła jedwabiście jak stare srebro.Z tego miejsca odkryli-śmy inne oblicze Klijeny.Lodżię wykuto w stoku góry.Pod nami była reszta wyspy, szeroka dolina, a raczejkocioł górski otoczony błyszczącymi, znanymi już nam szczytami; jedynie na wprost nasprzerwy między nimi pozwalały dojrzeć w oddali skrawki morza.Na płaskim dnie tej nieckiwybujała dżungla okrywała ziemię zielonym i rudym kłębowiskiem.Przede wszystkim jednak przykuwał spojrzenie las niebotycznych wież, przebijającychzbity kożuch drzew i splątanych lian, wież smuklejszych, wznoszących się śmielej niż ziem-skie wysokościowce, z których w naszej naiwności byliśmy tak dumni.Przypominały olbrzymie wrzeciona, kłosy zakończone nadbudówką w kształcie płomie-ni, gładkie lub rowkowane kolumny, niekiedy wydęte pośrodku, niekiedy zaś, przeciwnie,głęboko w tym miejscu wcięte.Czasami skupiały się po dwie, trzy lub cztery, dzwigającwtedy wspólnie wielki, przezroczysty taras.Ze wszystkich tryskały w niebo giętkie anteny jaksnopy sztucznych ogni.Miasto.Gdyż podział każdej wieży na mnóstwo okrągłych tarcz, ustawionych jednanad drugą, a każdej tarczy na szereg pomieszczeń o przejrzystych ścianach  nasuwał myśl odomach mieszkalnych.Ale było to miasto umarłe.Liany atakowały ściany wież.Miejscami ziały w budo-wlach szczerby i dziury.Wiatry, deszcze i kurz pozostawiły wszędzie brunatne smugi.Pano-wała przejmująca cisza.Na górnych tarasach wiatr wprawiał chwilami w drżenie długie anteny.Chwilamiznowu tarcza jednej z wież obracała się wkoło, po czym stawała lub wracała do poprzedniejpozycji, zgrzytając jak chorągiewka na dachu. Wiatr  powiedział Arkant.Usiadł na głazie i wpatrywał się w dolinę.Czuliśmy, że jest wzruszony, a może walczyze sobą, stojąc jak gdyby u progu symbolicznego zwrotu, który napełniał go wahaniem. Myślę, że wyjaśnienie, jakiego nam udzielił, miało jedynie na celu zyskanie kilku chwil, bymóc się opanować [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •