[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Dzisiaj zajmę się tym sam  odpowiadapewnym głosem. Miałem ochotę na wycieczkęza miasto w twoim towarzystwie.Dzisiaj nie będzie prób ani wyzwań.Tylko jai on, a przed nami cały wspólny dzień.To jak obi-etnica normalności w relacji, która normalną niejest, wyjątek od naszej rutyny opartej na cielesnychzbliżeniach i przelotnych spotkaniach.Przepełniamnie radość.Leonardo ofiarowuje mi iluzję, żejesteśmy prawdziwą parą.Wpisuje do nawigacji dokładny adres. Za kwadrans będziemy na miejscu. 493/547Patrzę na niego i czuję się całkowicie zagu-biona.Nie mam żadnych zmartwień, pragnieńi oczekiwań.Ta chwila wydaje mi się idealna. Leo? Tak?  obraca ku mnie twarz zdziwiony, bopo raz pierwszy go tak nazwałam. Jestem szczęśliwa.Chciałabym powiedzieć o wiele więcej, ale niestarcza mi odwagi.Patrzy na mnie nieco niepewnie, zaskoczony. Jestem szczęśliwy, że jesteś szczęśliwa mówi z lekkim uśmiechem.Uśmiechają się także zmarszczki mimicznewokół jego cudownych ciemnych oczu.Potemszybko odwraca się z powrotem, by skoncentrowaćsię na prowadzeniu auta.Dość, nie wolno miprzekraczać pewnej granicy, zrozumiałam.Wizyta u państwa Zanin jest przyjemna i zajmujenam cały poranek.On, mężczyzna podsześćdziesiątkę, elegancki jak angielski lord, 494/547oprowadza nas po swojej posiadłości z winnicamii sadami owocowymi.Potem, objaśniając namtechniki obróbki winogron, prowadzi nas do pi-wnicy.Podczas gdy dyskutuje z Leonardem o tan-inach, procesach fermentacyjnych, drożdżachi perlage  rozmowy, których sens rozumiem je-dynie w przybliżeniu  ja przechadzam się wzdłużrzędów beczek kojarzących się z wielkimiżołądkami, w których przebiega proces fer-mentacji.Na koniec Zanin prezentuje nam z dumąściany zastawione butelkami prosecco, któreodpoczywa przed konsumpcją, a następniezaprasza nas na degustację cennych win, której to-warzyszy poczęstunek z chleba i lokalnych wędlin.Podczas gdy ja bawię się z domowymi psami,suczką pointera i jej dwoma szczeniakami,Leonardo kończy negocjacje.Potem żegnamy sięz Zaninem i odchodzimy.Wsiadamy do samochodu i pokonujemy razjeszcze wspaniałą trasę widokową pomiędzy 495/547wzgórzami.Choć jest wciąż luty, temperatura popołudniu jest przyjemna i zachęca do spędzaniaczasu na powietrzu. Co powiesz na mały spacer?  pytaLeonardo.Miałam nadzieję, że to zaproponuje.Zostawiamy auto na małym placyku i już napiechotę zagłębiamy się w małą, wyłożoną kami-eniami ścieżkę, wzdłuż której ciągną się rzędywinorośli.Mieszkając w Wenecji, można zapomni-eć, że istnieje stały ląd  solidny i przestronny i że oprócz mostów nad kanałami są też prawdziwedrogi do chodzenia.Wzgórze wznosi się łagodnie,by opaść delikatnie ku dolinie, w której rośnie rządogromnych cyprysów.Ten pełen uroku krajobraznapełnia serce spokojem, a umysł skłania do mar-zeń.Przemierzamy go z Leonardem w milczeniu,trzymając się za ręce.Oddychamy pełną piersią,wciągając do płuc zapach trawy i wilgotnej ziemi.Nagle czuję na policzku coś chłodnego. 496/547 Pada  podnoszę wzrok ku niebu, które po-ciemniało na horyzoncie. Poczułam kroplę.Leonardo podnosi poziomo ułożoną dłoń. O, kolejna.Dotykam głowy, by się upewnić, czy mi się niewydaje. To chyba niemożliwe, żeby padało tylko namnie. Teraz ja też poczułem  mówi on, zaciskającdłoń na kropli wody.W ciągu paru minut niebo całkiem pokrywa sięchmurami i zaczyna lać jak z cebra.Nies-podziewane ulewy takie jak ta na ogół zdarzają sięw marcu.Ta jest jak zapowiedz wiosny. Co teraz zrobimy?  pytam rozczarowana.Jest mi przykro, że nasz spacer kończy się w tensposób.Jest mi przykro, bo wiem, że taka okazjamoże się prędko nie powtórzyć, a może nawetnigdy&Leonardo osłania mi głowę swoją skórzanąkurtką. 497/547 Jesteśmy zbyt daleko od auta, by do niegowracać  rozgląda się wokół, szukając rozwiąz-ania. Chodz.Pobiegniemy tam. Wskazuje bu-dynek w oddali, czerwony dom stojący z dala odinnych zabudowań pośrodku doliny.Trzymając się za ręce, pokonujemy biegiemkilkaset metrów w ulewnym deszczu.Wszędziewokół jest woda, zupełnie jakbyśmy znalezli sięw płynnym świecie.Choć nie jesteśmy nią zach-wyceni, to ta niespodziewana nawałnica ma smakprzygody.Dobiegamy do ganku przed domem i chronimysię pod jego dachem.Jestem przemoczona dosuchej nitki i zdyszana.Koszula Leonarda, teżcałkiem mokra, oblepia przezroczystą warstwąjego klatkę piersiową.Z włosów i z rudawej brodyskapują mu krople wody.Patrzę na niego i mi-ałabym ochotę się roześmiać, ale nagle plecyprzechodzi mi dreszcz zimna.Przyciskam ramionado piersi.Leonardo obejmuje mnie i ogrzewaswoim ciałem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • centka.pev.pl
  •