[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obok, napodłodze, Grandes wił się, rozpaczliwie trzymając się za szyję.Miałfioletową twarz, a żyły na czole i skroniach pulsowały mu jak napiętekable.Spojrzał na mnie błagalnie.Jego oczy przykryły się siateczkąpopękanych naczynek.Zrozumiałem, że zmiażdżyłem mu tchawicę iże niechybnie się udusi.Patrzyłem, jak wstrząsają nim drgawkipowolnej agonii.Wyjąłem wystającą z jego kieszeni białą kopertę.Otworzyłem ją i przeliczyłem piętnaście tysięcy peset.Cena za mojeżycie.Schowałem pieniądze.Grandes czołgał się po podłodze wstronę pistoletu.Wstałem i odsunąłem go od niego kopniakiem.Chwycił mnie za kostkę, błagając o litość.- Gdzie jest Marlasca? - zapytałem.Z jego gardła wydobył się głuchy jęk.Spojrzałem na niego izrozumiałem, że się śmieje.Kabina docierała właśnie do wieży SanSebastian, kiedy wypchnąłem go na zewnątrz i patrzyłem, jak jegociało leci prawie osiemdziesiąt metrów w dół, przez plątaninę szyn,kabli, kół zębatych i żelaznych prętów, które po drodze siekają je nakawałki.24Dom z wieżyczką pogrążony był w ciemnościach.Po omackupokonałem schody.Drzwi były uchylone.Popchnąłem je i stanąłem wprogu, próbując przebić się wzrokiem przez zalegające w długimkorytarzu cienie.Przeszedłem kilka kroków, po czym zamarłem wbezruchu.Czekałem.Pomacałem ścianę, szukając włącznika.Przekręciłem go cztery razy, bez rezultatu.Pierwsze drzwi z prawej strony były drzwiami do kuchni.Przeszedłem ostrożnie dzielące mnie od nich trzy metry i zatrzymałemsię.Pamiętałem, że w kredensie trzymałem lampkę naftową.Znalazłem ją, pomiędzy nieotwartymi jeszcze puszkami kawy,przysłanymi ze sklepu kolonialnego Can Gispert.Postawiłem lampkęna kuchennym stole i zapaliłem.Jedwabisty, bursztynowy blask oblałściany kuchni.Wziąłem lampkę i wróciłem do przedpokoju.Szedłem powoli,oświetlając sobie drogę i spodziewając się, że w każdej chwili jakaśpostać albo zjawa wyłoni się z którychś drzwi.Wiedziałem, że niejestem sam.Czułem to po zapachu.W powietrzu unosił się gorzkifetor nienawiści i furii.Dotarłem do końca korytarza i stanąłem przed drzwiamiostatniego pokoju.Blask lampy delikatnie rozjaśnił kontury szafy,odsuniętej od ściany, i wydobył z mroku porozrzucane na podłodzeubrania, które leżały tak od owej nocy, kiedy w domu zjawił sięGrandes, by mnie aresztować.Poszedłem w stronę kręconychschodów prowadzących do studia.Wchodziłem powoli, co dwa krokioglądając się za siebie.Różowe promienie brzasku przenikały przezokna wieży.Otworzyłem stojący przy ścianie kufer.Maszynopispryncypała zniknął.Wróciłem na schody.Przechodząc obok biurka, dostrzegłemkątem oka, że klawiatura mojej starej maszyny do pisania byłacałkiem roztrzaskana, jakby ktoś miażdżył ją pięścią.Zszedłempowoli po stopniach.Kiedy znalazłem się z powrotem w przedpokoju,zajrzałem do galerii.Mimo panującego w niej półmroku zauważyłem,że ktoś wyrzucił wszystkie moje książki z półek i pociął fotele.Objąłem wzrokiem dwadzieścia metrów korytarza dzielącegomnie od drzwi wejściowych.Zwiatło lampy pozwalało rozróżnićzarysy przedmiotów mniej więcej do połowy tej odległości.Dalej,niczym wzburzone morze, kołysały się już tylko cienie.Pamiętałem, że wchodząc, zostawiłem za sobą otwarte drzwi.Teraz były zamknięte.Nie uszedłem nawet kilku kroków, kiedy cośzatrzymało mnie naprzeciwko drzwi do ostatniego pokoju.Wcześniejnie zwróciłem na to uwagi, bo drzwi sypialni otwierały się dowewnątrz i przechodząc obok, nie zajrzałem wystarczająco głębokodo środka, teraz jednak nie mogłem nie zauważyć: do drzwi przybitobiałego gołębia z rozpostartymi skrzydłami.Po deskach płynęłykrople świeżej krwi.Wszedłem do pokoju.Sprawdziłem za drzwiami, ale nie było tamnikogo.Szafa nadal stała z boku, odsunięta od ściany.Z otworu wścianie wydobywał się zimny wilgotny powiew, rozchodzący się nacałe pomieszczenie.Postawiłem lampę na podłodze i pomacałemmiękką zaprawę naokoło dziury.Rozdrapałem ją paznokciami; beztrudu ustępowała pod palcami.Szukając jakiegoś narzędzia, znalazłemw jednym ze stłoczonych pod ścianą stolików stary nóż do listów.Wbiłem ostrze w zaprawę i zacząłem drążyć.Warstwa gipsu niemiała więcej niż trzy centymetry i kruszyła się niezwykle łatwo.Zdrugiej strony napotkałem deski.Drzwi.Ostrzem noża wyczułem framugę i powoli zaczął się przede mnąwyłaniać jej zarys.Zdążyłem już zapomnieć o czającej się w mrokupostaci, której obecność zatruwała cały dom.Drzwi nie miały klamki,jedynie haczyk zatopiony w rozmiękczonym przez wilgoć gipsie.Wbiłem w niego ostrze noża i na próżno usiłowałem otworzyć drzwi.Kopałem w nie, aż zaprawa przytrzymująca haczyk zaczęła odpadać.Wydłubałem haczyk z gipsu.Teraz już tylko lekkie pchnięciewystarczyło, by otworzyć drzwi.Ze środka buchnął odór zgniłego powietrza, którym natychmiastprzesiąkły moje ubrania i skóra.Podniosłem lampkę i wszedłem doprostokątnego pomieszczenia długości mniej więcej sześciu metrów.Jego ściany pokryte były rysunkami i inskrypcjami, które wydawałysię namalowane palcami, jakąś ciemnobrązową farbą.Zastygłą krwią.Pod stopami poczułem coś, co z początku wziąłem za kurz, alekiedy zbliżyłem lampę, okazał się resztkami drobnych kości.Pokruszone kości leżały wszędzie na podłodze jak dywan prochu.Zsufitu na czarnych sznurkach zwisały niezliczone przedmioty figurkiświętych, obrazki Jezusa i Maryi z wypalonymi twarzami i wykutymioczyma, krucyfiksy przewiązane drutem kolczastym, połamanemosiężne zabawki i lalki z oczyma ze szkła.W głębi dostrzegłemniewidoczną prawie postać.Krzesło było odwrócone do ściany.Siedział na nim mężczyzna wczarnym stroju.Nadgarstki skute miał z tyłu kajdanami, ręce i nogiprzywiązane do krzesła grubym drutem.Ogarnął mnie lodowatychłód, jakiego dotychczas nie znałem.- Salvador? - wyjąkałem.Podszedłem powoli.Postać siedziała nieruchomo.Zatrzymałemsię o krok od niej i pomału wyciągnąłem rękę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Obok, napodłodze, Grandes wił się, rozpaczliwie trzymając się za szyję.Miałfioletową twarz, a żyły na czole i skroniach pulsowały mu jak napiętekable.Spojrzał na mnie błagalnie.Jego oczy przykryły się siateczkąpopękanych naczynek.Zrozumiałem, że zmiażdżyłem mu tchawicę iże niechybnie się udusi.Patrzyłem, jak wstrząsają nim drgawkipowolnej agonii.Wyjąłem wystającą z jego kieszeni białą kopertę.Otworzyłem ją i przeliczyłem piętnaście tysięcy peset.Cena za mojeżycie.Schowałem pieniądze.Grandes czołgał się po podłodze wstronę pistoletu.Wstałem i odsunąłem go od niego kopniakiem.Chwycił mnie za kostkę, błagając o litość.- Gdzie jest Marlasca? - zapytałem.Z jego gardła wydobył się głuchy jęk.Spojrzałem na niego izrozumiałem, że się śmieje.Kabina docierała właśnie do wieży SanSebastian, kiedy wypchnąłem go na zewnątrz i patrzyłem, jak jegociało leci prawie osiemdziesiąt metrów w dół, przez plątaninę szyn,kabli, kół zębatych i żelaznych prętów, które po drodze siekają je nakawałki.24Dom z wieżyczką pogrążony był w ciemnościach.Po omackupokonałem schody.Drzwi były uchylone.Popchnąłem je i stanąłem wprogu, próbując przebić się wzrokiem przez zalegające w długimkorytarzu cienie.Przeszedłem kilka kroków, po czym zamarłem wbezruchu.Czekałem.Pomacałem ścianę, szukając włącznika.Przekręciłem go cztery razy, bez rezultatu.Pierwsze drzwi z prawej strony były drzwiami do kuchni.Przeszedłem ostrożnie dzielące mnie od nich trzy metry i zatrzymałemsię.Pamiętałem, że w kredensie trzymałem lampkę naftową.Znalazłem ją, pomiędzy nieotwartymi jeszcze puszkami kawy,przysłanymi ze sklepu kolonialnego Can Gispert.Postawiłem lampkęna kuchennym stole i zapaliłem.Jedwabisty, bursztynowy blask oblałściany kuchni.Wziąłem lampkę i wróciłem do przedpokoju.Szedłem powoli,oświetlając sobie drogę i spodziewając się, że w każdej chwili jakaśpostać albo zjawa wyłoni się z którychś drzwi.Wiedziałem, że niejestem sam.Czułem to po zapachu.W powietrzu unosił się gorzkifetor nienawiści i furii.Dotarłem do końca korytarza i stanąłem przed drzwiamiostatniego pokoju.Blask lampy delikatnie rozjaśnił kontury szafy,odsuniętej od ściany, i wydobył z mroku porozrzucane na podłodzeubrania, które leżały tak od owej nocy, kiedy w domu zjawił sięGrandes, by mnie aresztować.Poszedłem w stronę kręconychschodów prowadzących do studia.Wchodziłem powoli, co dwa krokioglądając się za siebie.Różowe promienie brzasku przenikały przezokna wieży.Otworzyłem stojący przy ścianie kufer.Maszynopispryncypała zniknął.Wróciłem na schody.Przechodząc obok biurka, dostrzegłemkątem oka, że klawiatura mojej starej maszyny do pisania byłacałkiem roztrzaskana, jakby ktoś miażdżył ją pięścią.Zszedłempowoli po stopniach.Kiedy znalazłem się z powrotem w przedpokoju,zajrzałem do galerii.Mimo panującego w niej półmroku zauważyłem,że ktoś wyrzucił wszystkie moje książki z półek i pociął fotele.Objąłem wzrokiem dwadzieścia metrów korytarza dzielącegomnie od drzwi wejściowych.Zwiatło lampy pozwalało rozróżnićzarysy przedmiotów mniej więcej do połowy tej odległości.Dalej,niczym wzburzone morze, kołysały się już tylko cienie.Pamiętałem, że wchodząc, zostawiłem za sobą otwarte drzwi.Teraz były zamknięte.Nie uszedłem nawet kilku kroków, kiedy cośzatrzymało mnie naprzeciwko drzwi do ostatniego pokoju.Wcześniejnie zwróciłem na to uwagi, bo drzwi sypialni otwierały się dowewnątrz i przechodząc obok, nie zajrzałem wystarczająco głębokodo środka, teraz jednak nie mogłem nie zauważyć: do drzwi przybitobiałego gołębia z rozpostartymi skrzydłami.Po deskach płynęłykrople świeżej krwi.Wszedłem do pokoju.Sprawdziłem za drzwiami, ale nie było tamnikogo.Szafa nadal stała z boku, odsunięta od ściany.Z otworu wścianie wydobywał się zimny wilgotny powiew, rozchodzący się nacałe pomieszczenie.Postawiłem lampę na podłodze i pomacałemmiękką zaprawę naokoło dziury.Rozdrapałem ją paznokciami; beztrudu ustępowała pod palcami.Szukając jakiegoś narzędzia, znalazłemw jednym ze stłoczonych pod ścianą stolików stary nóż do listów.Wbiłem ostrze w zaprawę i zacząłem drążyć.Warstwa gipsu niemiała więcej niż trzy centymetry i kruszyła się niezwykle łatwo.Zdrugiej strony napotkałem deski.Drzwi.Ostrzem noża wyczułem framugę i powoli zaczął się przede mnąwyłaniać jej zarys.Zdążyłem już zapomnieć o czającej się w mrokupostaci, której obecność zatruwała cały dom.Drzwi nie miały klamki,jedynie haczyk zatopiony w rozmiękczonym przez wilgoć gipsie.Wbiłem w niego ostrze noża i na próżno usiłowałem otworzyć drzwi.Kopałem w nie, aż zaprawa przytrzymująca haczyk zaczęła odpadać.Wydłubałem haczyk z gipsu.Teraz już tylko lekkie pchnięciewystarczyło, by otworzyć drzwi.Ze środka buchnął odór zgniłego powietrza, którym natychmiastprzesiąkły moje ubrania i skóra.Podniosłem lampkę i wszedłem doprostokątnego pomieszczenia długości mniej więcej sześciu metrów.Jego ściany pokryte były rysunkami i inskrypcjami, które wydawałysię namalowane palcami, jakąś ciemnobrązową farbą.Zastygłą krwią.Pod stopami poczułem coś, co z początku wziąłem za kurz, alekiedy zbliżyłem lampę, okazał się resztkami drobnych kości.Pokruszone kości leżały wszędzie na podłodze jak dywan prochu.Zsufitu na czarnych sznurkach zwisały niezliczone przedmioty figurkiświętych, obrazki Jezusa i Maryi z wypalonymi twarzami i wykutymioczyma, krucyfiksy przewiązane drutem kolczastym, połamanemosiężne zabawki i lalki z oczyma ze szkła.W głębi dostrzegłemniewidoczną prawie postać.Krzesło było odwrócone do ściany.Siedział na nim mężczyzna wczarnym stroju.Nadgarstki skute miał z tyłu kajdanami, ręce i nogiprzywiązane do krzesła grubym drutem.Ogarnął mnie lodowatychłód, jakiego dotychczas nie znałem.- Salvador? - wyjąkałem.Podszedłem powoli.Postać siedziała nieruchomo.Zatrzymałemsię o krok od niej i pomału wyciągnąłem rękę [ Pobierz całość w formacie PDF ]