[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Teraz spostrzegła, że to piknikowy koszz przy kryw ką. Mogę cię za pro wa dzić na miej sce na szego pik ni ku? spy tał. Oczy wi ście przy tak nęła lek ko drżą cym gło sem. Z przy jem no ścią.Mark ruszył przodem, niosąc koszyk.Skręcili w alejkę i szli nią aż do betonowego placu, naktórym wznosiło się kilka na wpół zwalonych ceglanych ścian.Zdała sobie sprawę, że to ruinyfabryki, o której mówił Mark.Po lewej i prawej stronie pojawiło się więcej pochylonych ścianniczym relikt minionych czasów.Niektóre nadal stały, inne zamieniły się w sterty cegiełi kurzu, z trawą i chwastami wpełzającymi między fundamenty.Wszędzie walały się śmieci:butelki po piwie, puszki po napojach, puste opakowania po chipsach, opakowania posło dy czach, po jem niki na śmieci peł ne gniją cej żyw no ści.Smród był obrzy dli wy. Nie zwra caj na to uwa gi po wiedział. Niedługo będzie lepiej.Przed nimi pojawiło się wejście do lasu, o którym wspomniał, wycięte niczym usta w ścianieogromnych jodeł.Całą okolicę porastały zarośla.Kiedy przeszli pod wygiętą, pękniętą bramąi ruszyli ścieżką, drzewa pochyliły nad nimi gęste ciemne liście.Wokół pni rosła sięgająca pasatrawa, wypuszczając pędy przez szpary w żwirowej ścieżce.Z każdym krokiem ścieżkasta wa ła się mniej wy razna, aż żwir za mienił się w twar de klepisko. Ale gęstwi na za uwa ży ła. Tak.Tutaj nic nie umiera.Sona spojrzała w prawo.W przerwie między drzewami spostrzegła ogromny napiswidniejący z boku innej fabryki.AMUNICJA.Ujrzała rzędy powybijanych, ziejących mrokiemokien, z odłam ka mi szkła ster czą cy mi w ra mach. Te okna za wsze przy po mi na ły mi oczy po wiedział Mark.Skinęła gło wą. Cóż za upior ny sta ry budy nek!Oto czył ją ra mieniem i przy cią gnął do siebie. Nie martw się.Obro nię cię przed tą po twor ną fa bry ką.Ro ześmia ła się i klepnęła go żar to bliwie po ra mieniu.Trzask.Usłyszała jakiś hałas za plecami.Zamarła.Mark zrobił kilka kroków, puszczając jej ramię,a na stępnie przy sta nął i spoj rzał na nią. Co się sta ło?Obejrzała się za siebie.Wiatr wiejący między drzewami powodował, że liście trzepotałyo ga łęzie, wy da jąc odgłos przy po mi na ją cy cichy szept. Sono? Zro bił krok w jej stro nę. Wszyst ko w po rządku?Ujęła jego wy cią gniętą rękę. Sono?W końcu na niego spoj rza ła. Tak, chy ba tak.Ruszyli dalej.Zcieżka skręciła lekko w lewo.Po chwili stwardniała ziemia zniknęła i podstopami pojawiła się trawa.W odległości trzydziestu metrów Sona ujrzała polanę.Baldachimdrzew nie był tak gęsty, a promienie słońca przenikały gałęzie i liście, tworząc setkipro sto ką tów wy peł nio nych kwia to wym pyłkiem.Wi dok za pierał dech w pier si. O rany! za wo ła ła. Spójrz na to!Uśmiechnął się do niej. To miej sce na szego pik ni ku.Kiedy dotarli na polanę, zaczął rozpakowywać koszyk, wyjmując krakersy i ser.Rozłożyłkoc w tra wie sięga ją cej ko lan.Sona ro zej rza ła się wo kół. Jak zna la złeś to miej sce? Przy cho dzi łem tutaj jako chło pak. Jesteśmy da leko od domu?Podniósł gło wę. Nie. Tak tu ci cho&Trzask.Ten sam dzwięk przypominający odgłos gałązki pękającej pod butem.I coś innego.Jakiśdzwięk oprócz trza sku.Co to ta kiego? po my śla ła Sona.Spojrzała na koniec polany, w prawą stronę, gdzie z ziemi wyrastała ściana drzew.Setki pnistopniowo niknęły w ciemności.Gęste, splątane konary zagradzały dostęp padającemu z góryświa tłu. Sły sza łeś?Nie przestał rozpa ko wy wać ko sza. Co?Po pa trzy ła na niego. To przy po mi na ło&Spoj rzał w miej sce, któ remu się przy glą da ła, i przeniósł na nią wzrok. Co?Po pa trzy ła w kierunku drzew, mru żąc po wieki.Coś się po ru szy ło.Ciemna plama przemknęła między pniami drzew.Sona zrobiła krok przed siebie, lekko siępochylając, próbując dostrzec coś za pierwszym rzędem drzew.Kształt poruszył się ponownie,przemy ka jąc między do star cza ją cy mi kry jów ki pnia mi. Tam! krzyk nęła. Wi dzia łeś?!Podniósł się i sta nął obok niej. Coś się po ru szy ło!Odwró cił się do niej. Zwierzę?Nie odpo wiedział. Mark? I tym ra zem nie udzielił odpo wiedzi.Spoj rza ła na niego. Mark?Coś błysnęło w jego oczach, dostrzegła ten sam wyraz, który widziała wcześniej.Znowuchciał jej powiedzieć coś ważnego, ale nie to, że ją kocha.Nagle zdała sobie sprawę, żewcześniej nie za mierzał jej tego wy znać.Jego spoj rzenie nie wy ra ża ło mi ło ści.Ra czej żal. Przy kro mi, Sono. Czemu&Chwycił ją za szyję i przyciągnął do siebie.Oplótł gardło ramieniem i zatkał usta dłonią.Próbowała krzyknąć, ale mocniej zacisnął palce, aby nie wydobył się żaden dzwięk.Pociągnąłją za sobą na ziemię.Zaczęła gwałtownie wierzgać, przewracając się na trawę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl centka.pev.pl
.Teraz spostrzegła, że to piknikowy koszz przy kryw ką. Mogę cię za pro wa dzić na miej sce na szego pik ni ku? spy tał. Oczy wi ście przy tak nęła lek ko drżą cym gło sem. Z przy jem no ścią.Mark ruszył przodem, niosąc koszyk.Skręcili w alejkę i szli nią aż do betonowego placu, naktórym wznosiło się kilka na wpół zwalonych ceglanych ścian.Zdała sobie sprawę, że to ruinyfabryki, o której mówił Mark.Po lewej i prawej stronie pojawiło się więcej pochylonych ścianniczym relikt minionych czasów.Niektóre nadal stały, inne zamieniły się w sterty cegiełi kurzu, z trawą i chwastami wpełzającymi między fundamenty.Wszędzie walały się śmieci:butelki po piwie, puszki po napojach, puste opakowania po chipsach, opakowania posło dy czach, po jem niki na śmieci peł ne gniją cej żyw no ści.Smród był obrzy dli wy. Nie zwra caj na to uwa gi po wiedział. Niedługo będzie lepiej.Przed nimi pojawiło się wejście do lasu, o którym wspomniał, wycięte niczym usta w ścianieogromnych jodeł.Całą okolicę porastały zarośla.Kiedy przeszli pod wygiętą, pękniętą bramąi ruszyli ścieżką, drzewa pochyliły nad nimi gęste ciemne liście.Wokół pni rosła sięgająca pasatrawa, wypuszczając pędy przez szpary w żwirowej ścieżce.Z każdym krokiem ścieżkasta wa ła się mniej wy razna, aż żwir za mienił się w twar de klepisko. Ale gęstwi na za uwa ży ła. Tak.Tutaj nic nie umiera.Sona spojrzała w prawo.W przerwie między drzewami spostrzegła ogromny napiswidniejący z boku innej fabryki.AMUNICJA.Ujrzała rzędy powybijanych, ziejących mrokiemokien, z odłam ka mi szkła ster czą cy mi w ra mach. Te okna za wsze przy po mi na ły mi oczy po wiedział Mark.Skinęła gło wą. Cóż za upior ny sta ry budy nek!Oto czył ją ra mieniem i przy cią gnął do siebie. Nie martw się.Obro nię cię przed tą po twor ną fa bry ką.Ro ześmia ła się i klepnęła go żar to bliwie po ra mieniu.Trzask.Usłyszała jakiś hałas za plecami.Zamarła.Mark zrobił kilka kroków, puszczając jej ramię,a na stępnie przy sta nął i spoj rzał na nią. Co się sta ło?Obejrzała się za siebie.Wiatr wiejący między drzewami powodował, że liście trzepotałyo ga łęzie, wy da jąc odgłos przy po mi na ją cy cichy szept. Sono? Zro bił krok w jej stro nę. Wszyst ko w po rządku?Ujęła jego wy cią gniętą rękę. Sono?W końcu na niego spoj rza ła. Tak, chy ba tak.Ruszyli dalej.Zcieżka skręciła lekko w lewo.Po chwili stwardniała ziemia zniknęła i podstopami pojawiła się trawa.W odległości trzydziestu metrów Sona ujrzała polanę.Baldachimdrzew nie był tak gęsty, a promienie słońca przenikały gałęzie i liście, tworząc setkipro sto ką tów wy peł nio nych kwia to wym pyłkiem.Wi dok za pierał dech w pier si. O rany! za wo ła ła. Spójrz na to!Uśmiechnął się do niej. To miej sce na szego pik ni ku.Kiedy dotarli na polanę, zaczął rozpakowywać koszyk, wyjmując krakersy i ser.Rozłożyłkoc w tra wie sięga ją cej ko lan.Sona ro zej rza ła się wo kół. Jak zna la złeś to miej sce? Przy cho dzi łem tutaj jako chło pak. Jesteśmy da leko od domu?Podniósł gło wę. Nie. Tak tu ci cho&Trzask.Ten sam dzwięk przypominający odgłos gałązki pękającej pod butem.I coś innego.Jakiśdzwięk oprócz trza sku.Co to ta kiego? po my śla ła Sona.Spojrzała na koniec polany, w prawą stronę, gdzie z ziemi wyrastała ściana drzew.Setki pnistopniowo niknęły w ciemności.Gęste, splątane konary zagradzały dostęp padającemu z góryświa tłu. Sły sza łeś?Nie przestał rozpa ko wy wać ko sza. Co?Po pa trzy ła na niego. To przy po mi na ło&Spoj rzał w miej sce, któ remu się przy glą da ła, i przeniósł na nią wzrok. Co?Po pa trzy ła w kierunku drzew, mru żąc po wieki.Coś się po ru szy ło.Ciemna plama przemknęła między pniami drzew.Sona zrobiła krok przed siebie, lekko siępochylając, próbując dostrzec coś za pierwszym rzędem drzew.Kształt poruszył się ponownie,przemy ka jąc między do star cza ją cy mi kry jów ki pnia mi. Tam! krzyk nęła. Wi dzia łeś?!Podniósł się i sta nął obok niej. Coś się po ru szy ło!Odwró cił się do niej. Zwierzę?Nie odpo wiedział. Mark? I tym ra zem nie udzielił odpo wiedzi.Spoj rza ła na niego. Mark?Coś błysnęło w jego oczach, dostrzegła ten sam wyraz, który widziała wcześniej.Znowuchciał jej powiedzieć coś ważnego, ale nie to, że ją kocha.Nagle zdała sobie sprawę, żewcześniej nie za mierzał jej tego wy znać.Jego spoj rzenie nie wy ra ża ło mi ło ści.Ra czej żal. Przy kro mi, Sono. Czemu&Chwycił ją za szyję i przyciągnął do siebie.Oplótł gardło ramieniem i zatkał usta dłonią.Próbowała krzyknąć, ale mocniej zacisnął palce, aby nie wydobył się żaden dzwięk.Pociągnąłją za sobą na ziemię.Zaczęła gwałtownie wierzgać, przewracając się na trawę [ Pobierz całość w formacie PDF ]